Z notatnika

"Szczelina"

Smugi neonowych kolorów przesączały się wąskimi strużkami przez szparę utworzoną z dwóch, niemal stykających się z sobą, zasłon okiennych. Przecinały bryłę pokoju pod skosem. Migały jednostajnie sekwencjami intensywnej żółci i magenty. Ich poświata rozłamywała ciemność, wypełniającą szczelnie kubaturę pomieszczenia i oświetlała zarysy mebli. Podniszczony stolik ustawiony pod ścianą. Na nim telewizor. Kosz na śmieci. Prosta szafa. Krzesło przy oknie. Wpadające do pomieszczenia pasmo różu, kładło się nieregularną kreską na fragmencie łóżka. Barwiło swą jaskrawością skotłowaną pościel i głowę kobiety, która zwisała bezwładnie z jednego boku posłania. Miała złote włosy ufarbowane z wielką starannością. Układały się w miękkie pukle i swobodnie spływały na wysłużoną wykładzinę. W jej otwartych oczach szkliła się pustka. Źrenice odbijały krzykliwe kolory neonów, które migały w jednostajnym rytmie. Na gładkim czole pozbawionym zupełnie zmarszczek tkwiła jedynie poprzeczna bruzda. Kobieta przekręciła się powoli. Usiadła i opuściła bose stopy na podłogę. Wstała. Czerwony lakier nieskazitelnego pedicuire kontrastował z szarą, miejscami niedoczyszczoną z plam, wykładziną. Podeszła do okna i delikatnie uchyliła rąbek zasłony. Jej dobrze utrzymaną twarz natychmiast zalała kaskada jaskrawych kolorów, które nieograniczone suknem story wlewały się teraz obficie do pomieszczenia. Przymrużyła podrażnione ich intensywnością oczy i po raz kolejny odczytała różowy napis na szyldzie: JACKPOT CASINO. Pod nim fantazyjną kursywą grafik dopisał – FABULOUS, zaś obok rozrzucił parę migających żetonów. Przy wejściu do tak reklamowanego przybytku stało kilku mężczyzn. Chłodna poświata szyldów nadawała ich twarzom ziemisty kolor. Nie rozmawiali. Palili papierosy, zaciągając się głęboko. Gwałtownie wypychali z płuc kłęby dymu porywane przez wieczorne podmuchy wiatru. Pety gasili na chodniku. Potem, raz za razem, nikli w półmroku pomieszczenia pod kolorowym neonem.

Gdzie ona do cholery była? Powtórzyła niezliczony już raz w myślach to pytanie i drżącymi palcami przeczesała włosy. Jeszcze raz wyjrzała na zewnątrz. Na budynku obok budki z jednorękimi bandytami tkwił napis: TRUCK SHOP. Szyld kolejnego obiektu, schowanego prawie za ścianą kasyna, głosił: MINI MARKET ALABAMA. Co to za miejsce, co to za ludzie? - myślała intensywnie złotowłosa. Skronie pulsowały jej bólem. Nie mogła zebrać myśli. Z irytacją puściła zasłonę i ruszyła ku drzwiom. Złapała za klamkę. Zastygła. W nagłym przebłysku przypomniała sobie, że tamta kazała jej siedzieć cicho, nie wychodzić. „Bo stanie się coś okropnego” - tak powiedziała. „Dla twojego bezpieczeństwa siedź tu cicho. Nikt nie może ciebie zidentyfikować. Ja zamykam drzwi na klucz”. Pamiętała dokładnie te słowa. Tamta wypowiedziała je tuż przed wyjściem z tej obskurnej nory. Nie była jednak w stanie przypomnieć sobie niczego innego.


Zmagania kobiety z mało chętną do współpracy pamięcią przerwała kolejna porcja światła, które na chwilę wypełniło ciasne pomieszczenie. Towarzyszył mu głośny warkot. Kobieta porzuciła swoje rozważania i znów podeszła do okna. Delikatnie uchyliła rąbek story, tym razem mając już w pamięci ostrzeżenia o byciu ostrożną. Olbrzymia ciężarówka zawracała właśnie na asfaltowym placu tak, by zająć miejsce parkingowe niemal naprzeciwko jej okna. Kierowca sprawnie wykończył manewr, po czym zgasił silnik. Po chwili drzwiczki od jego strony skrzypnęły przeciągle. W ciszę opustoszałego prawie całkowicie parkingu wpadły nabrzmiałe emocjami słowa. Odbijały się teraz od okalających go zabudowań dźwięcznie jak pierwsze, pojedyncze krople deszczu o blaszany dach.

- No cześć Kotek. Tak. Właśnie zjechałem na parking. Tak, tak. Zaraz coś zjem i w kimę, a rano dalej. Tak? A co się stało?

Smukły mężczyzna, który zeskoczył ze schodków auta zaśmiał się gromko i ruszył wzdłuż jego boku. Z telefonem przytkniętym do ucha sprawdzał, zdaje się, stan pojazdu po podróży.

- No coś ty, za prędkość? Serio? Darował ci? No, mówiłem, że częściej musisz tę kieckę zakładać. Też bym się połakomił na taką dupeczkę, oj... sroki... laseczkę i włożył...

Mężczyzna zatrzymał się gwałtownie, dokładnie pod chodnikową latarnią. Widziała jego twarz, z której zniknął pogodny wyraz, a głos stał się płaski:

- Jasne. Nawet przez telefon nie wolno? - westchnął. - Dobra, dobra. Olać. Jest Pawcio? Nie, nie. Nie budź go. Pa. Ja ciebie też.

Rozłączył się i wrócił do oględzin auta. Chwilę później kobieta, stojąca w swoim ukryciu za zasłoną znów usłyszała skrzypienie drzwi. Tym razem otworzyły się te od strony pasażera. Nic nie widziała, bo część auta schowana była w mroku. Usłyszała tylko, że drzwi trzaskają, a potem wyraźny stukot obcasów na asfaltowym podłożu. Niska i bardzo szczupła postać weszła w snop światła latarni, pod którą wcześniej przystanął kierowca. W oczy rzucała się jej drobna budowa ciała. Była młoda. Ale to wyczuwalne było tylko w jej ruchach. Starsze kobiety, nawet te szczupłe, poruszają się wolniej, spokojniej, podczas kiedy młode dziewczyny mają w sobie jeszcze tę dziecięcą potrzebę niesprecyzowanych i szybkich działań. Twarz nieznajomej wyglądała jednak na starszą, dużo starszą od reszty jej ciała. Na grubej warstwie podkładu kosmetycznego namalowane miała jaskrawą pomadką usta. Ciemne, szklane oczy okolone były grubymi doczepami rzęs. Wyglądała trochę jak dawne porcelanowe lalki. Zimno i nienaturalnie. Stała tak dłuższą chwilę bez ruchu, jakby nie chcąc zwracać na siebie uwagi. Mężczyzna tymczasem obszedł auto i wyłonił się z ciemności, spowijającej jego drugi bok. Nie patrząc na odzianą w czerń drobną postać, ruszył ku przeszklonym drzwiom poziomego budynku, z którego byli obserwowani. Zatrzymał się przed nimi i niechętnie zerkną na stojącą.

- Idziesz? – warknął.


Co to za ludzie? Myślała obserwatorka, spacerując po pokoju. Ta dziewczyna. Czarna dziewczyna o szklanych oczach wyglądała jak nierealna postać. Jak cień. Jakby jej tu nie było. Ale była, bo ona ją widziała. Dokładnie widziała jej narysowaną z wielką precyzją twarz. I szklane oczy. Ten facet do niej przecież mówił. Kobieta usłyszała ruch na korytarzu. Podeszła cicho do drzwi i przez wąską szparę, którą zlokalizowała już wcześniej podglądała wchodzących. Przeszli obok jej pokoju. Najpierw on. Potem ona. Zatrzymali się przy drzwiach obok. Usłyszała szczęk zamka i skrzypnięcie otwieranych drzwi.

- Rusz się kurwa! Mam ci zaproszenie wysłać? - usłyszała warknięcie faceta i jego dziwny, gardłowy rechot, z którym dorzucił – A może czerwony dywan rozłożyć?

A potem cisza. Weszli do środka.

Kobieta wstydziła się tego, co robiła teraz. Przecież to było już całkiem jasne, po co oni tam weszli. Wstydziła się, bo chciała wiedzieć jak to wszystko się odbywa. Co się robi w takiej sytuacji, jak się zachowuje? Przycupnęła więc przy ścianie, za którą, jak się domyślała, odbywała się pewna transakcja i zaczęła nasłuchiwać.

W jej głowie zamigotało wspomnienie. Nie wiedziała skąd przyszło, ale z całą pewnością należało do niej. Niedaleko jej szkoły był burdel. Tak mówili. Że to burdel. Dom z elewacją w kolorze mięty wyglądał zwyczajnie. Jak wszystkie inne na tym osiedlu, tylko kręciły się wokół niego zawsze młode dziewczyny. Na podjeździe parkowały dobre auta z przyciemnionymi szybami. Ładne, drobne, często o ciemnych karnacjach dziewczyny na co dzień wyglądały zwyczajnie. Jak mieszkanki przyszkolnego internatu. W któryś dzień zostali grupą po lekcjach. Akademia, czy coś. Kiedy wracali osiedlową drogą zapadła już jesienna szarówka. W oknie na piętrze tego miętowego domu stała naga dziewczyna. Była zupełnie goła, tylko twarz miała idealnie umalowaną. Stała i jadła kanapkę. Patrzyła gdzieś w dal ponad dachami. Chłopaki zaczęli rechotać. Jeden rzucił z przekonaniem:

- Ruchała się!

- Nie głupku. Zaraz będzie się ruchać. Wpieprza żeby mieć siły.

Potem jeszcze kaskada wulgarnych komentarzy. Rechoty, poszturchiwania. Ich grupka oddalała się niczym sfora szarpiących się szczeniaków, a ona spoglądała przez ramię i obserwowała nagą kobietę z kanapką w poświacie przytłumionego światła pokoju.

Teraz, z uchem przyklejonym do ściany, czuła podobną wstydliwą ciekawość. Chciałaby przeniknąć przez tę ścianę i z kąta pokoju obserwować całą sytuację. Poczuła jak wzgórki sutków zaczynają mrowić podnieceniem. Wtedy usłyszała krzyk dziewczyny. Potem podniesiony głos faceta:

- Noga! Kurwa mówiłem noga, czy nie?

Po chwili ciszy słyszała głośne, ekstatyczne odgłosy kopulacyjnej przepychanki, kilka stęknięć i tyle. Wszystko umilkło. Magia seksualnego napięcie jeszcze się tliła w ciele podsłuchiwaczki, kiedy trzasnęły drzwi. Podniosła się i najszybciej jak mogła podreptała do swego punktu obserwacyjnego. Czarna dziewczyna wyszła z budynku i znów stanęła w jasnym kręgu latarnianego światła o ciepłej barwie. Zapaliła przygotowanego wcześniej papierosa. Stała tyłem, więc nic nie dało się wyczytać z jej twarzy. Nie czekała długo, bo zaraz zjawił się przy niej samochód. Czarny. Z czarnymi szybami. Jak te, które pamiętała zaparkowane przy miętowym domu. Spowity w czerń kierowca zamiast głowy miał świetlistą kulę, rozpromieniającą się we wszystkie strony. Latarniana lampa odbijała się od szyby dokładnie w miejscu jego twarzy. Dziewczyna cisnęła peta na chodnik, telefon wrzuciła do torebki i, odwracając się przez ramię, spojrzała prosto w jej twarz. Sekunda, dwie, trzy... Puste, szklane oczy nie widziały jej. A może? Przerażona odskoczyła od okna, a dziewczyna odjechała ze swym świetlistym szoferem w ciemność.


Obudziła się późno, zmęczona bardziej niż przed zaśnięciem. Głowa lepka od potu i nocnych koszmarów nie chciała oderwać się od poduszki. Nie pamiętała o czym śniła, ale na pewno o czymś strasznym, bo czuła w sobie pełzający lęk. Przelewał się po brzuchu, prześlizgiwał pod żebrami, by po chwili podpełznąć do gardła, tamując oddech. Czegoś się obawiała, coś nie dawało jej spokoju. Kazało jej napiąć postronki wszystkich mięśni, a zmysły szczuć możliwym atakiem. To przez tamtą. Na pewno przez to, że ją tu zamknęła i nic nie wyjaśniła. Nagadała, nastraszyła. O Boże, a co ona jest winna? Co ona komu mogła zrobić? Kobieta usiadła na łóżku i twarz skryła w dłoniach. Jedną ręką przejechała po włosach, były tłuste, posklejane. Matko – pomyślała – jak ja się zapuściłam. Muszę coś tym zrobić. Umyję włosy. Tak. Umyję je i odświeżona na pewno wymyślę, co robić. Wstała gwałtownie. Chciała ruszyć do łazienki, ale zastygła. Jej wzrok przyciągnęła wąska smuga jaskraworóżowego światła, która przesączała się pomiędzy ciężkimi storami. Co jest do cholery? Myślała gorączkowo. Przecież dopiero co był wieczór. Dlaczego znów jest szaro i widać neony? Opadła z powrotem na łóżko. To wszystko było bez sensu. Po co robić cokolwiek?


Nie wiedziała ile czasu spędziła leżąc. Może zasnęła. Kiedy znów wróciła jej świadomość, pokój wypychała już ciemność nocy. Wstała, podeszła do okna i wyjrzała na parking. Ci sami mężczyźni stali naprzeciwko. Poruszali się mechanicznie. Jak roboty. Kiwali się na boki. Zaciągali dymem papierosowym. Przesuwali się kilka kroków w jedną stronę, kilka w drugą. Potem jedni wchodzili do środka, inni wychodzili i rozpoczynali rytuał tych, którzy zajęli ich miejsca wewnątrz. Obserwację tego dziwacznego korowodu przerwał jej wjazd nowego auta na parking. Lśniący, biały SUV stanął przed jej oknem. Puściła rąbek story, cofnęła się o krok, by nie dać się zauważyć. Chwilę później pojawiło się drugie auto. Czarne. Bardzo podobne do tego, które widziała tu wczoraj. Jego kierowca zaparkował tuż przed latarnią, z której spływało ciepłe światło. Podobne do takich, jakie sączą się w domach z kuchennych żyrandoli zawisłych nad stołami. Łagodne i zapraszające. Z białego auta wysiadł dobrze ubrany, dość młody mężczyzna. Tak, zaraz po trzydziestce. Na jego twarzy odbijała się lekka arogancja i ślady mijającej przystojności. Miał początki nadwagi, a na czole wyraźne zakola. Maskował to pewnymi ruchami i obszerniejszą marynarką. Podszedł do uchylonej szyby czarnego auta, którego kierowca znów posiadł promienistą głowę latarni. Coś wsuną w wyciągniętą dłoń, coś z niej zsunął i ruszył ku motelowi. Usłyszała kroki na korytarzu, skrzypnęły te same drzwi co poprzednio. Cisza. Facet był sam, więc pewnie zajmie się swoimi sprawami i tymi dwoma torebkami, które jeszcze na parkingu szybko wsunął do kieszeni marynarki. Kobieta jednak była tak samotna, że każde, nawet pozorne, przybliżenie się do innego człowieka zdawało się nieść jakąś obietnicę. Przycupnęła przy ścianie. Nogi podsunęła pod brodę, głowę oparła o kolana.


Obudził ją hałas za ścianą. Zdezorientowana podniosła się z podłogi. Chyba zasnęła. Zanim jej porwane snem myśli znów posklejały się w całość, miała kompletną pustkę w głowie. Ale potem sobie wszystko przypomniała. Motel, uwięzienie i tego grubaska w pokoju obok. Pewnie przesadził z dozowaniem swojego nabytku. Znów krzyknął. Aż podskoczyła. Może mu trzeba pomocy – rozważała? Może kogoś wezwać? Tylko, co będzie jak zapytają kim ona jest. Krzyki przycichły, a kobieta przykucnęła znów przy ścianie. „Jak nie będzie się dłużej odzywał, to wezwę pomoc. Niezależnie od konsekwencji”. Taką podjęła decyzję. Przysiadła i przyłożyła ucho do kartongipsowej ściany. Usłyszała coś. Słowa. On mówił. A raczej z kimś rozmawiał, tylko nie słychać było odpowiedzi. Ton jego głosu falował, rwał się. Wyłapywała pojedyncze słowa, zwroty: „Ty nie chcesz!”, „To ty uważasz, że nie możemy!”, „Gorszy.”. I na koniec całe wykrzyczana zdanie: „To ty jesteś chujem”. Potem dłuższa cisza. W końcu szloch i muzyka. Głośna, przejmująca. Znała tę melodię, choć nie pamiętała skąd. To Emanuel. Dźwięki, jakie wydobywał z trąbki Chris Botti opowiadały najsmutniejszą historię. Smutniejszej nie znała. Melodia nie proponowała ukojenia. Składała jedynie ofertę zanurzenia się w lepkiej jak melasa kadzi bólu. Obietnica słodka, ale zdradliwa. Gęsta maź przyjemnie otulała duszę, jednak niełatwo było się z niej uwolnić. Głośna muzyka chyba zaczęła komuś przeszkadzać, bo usłyszała kroki, a potem łomotanie do drzwi obok. Podpełzła do swojej szpary. Przytkniętym do niej łakomym okiem wyłuskała zarys chudego faceta. Drzwi sąsiada skrzypnęły. Chwila rozmowy, a potem muzyka ucichła. Facet zaczął wracać, ale zatrzymał się nagle przy jej drzwiach. Jego podłużną, ospowatą twarz ściągnął grymas podejrzliwości. Podszedł, nacisnął klamkę. Kobieta siedziała jak sparaliżowana. Bała się, że krzyknie i zdradzi swoją obecność. Ale klamka odskoczyła, a tamten ruszył dalej korytarzem.


Obudziła się na łóżku. Z zewnątrz dochodziły hałasy poranka. Charakterystyczne pikanie cofającej śmieciarki. Jakaś rozmowa. Nie czuła się zbyt dobrze. Miała nieświeży oddech, wczorajszy pot na sobie. Jej uwagę przykuł głos, który słyszała. Należał do łkającego mężczyzny zza ściany. Tylko teraz był inny. Ignorując swój swój stan, zajęła miejsce w dogodnym punkcie obserwacyjnym, za kotarą. W bladym świetle poranka dostrzegła tęgawą postać swego sąsiada. Stał przy aucie, trzymając w jednej ręce elektrycznego papierosa, drugą przyciskał telefon do ucha. Na masce jego, lśniącego auta stała tacka z ekspresowym zestawem śniadaniowym. Kanapka zawinięta w firmowy papier jadłodajni i papierowy kubek z kawą. Mężczyzna wyglądał inaczej. Miał butny uśmiech na twarzy i perorował o czymś z przekonaniem. Gestykulował, śmiał się głośno.

„Tak, tak, panie Jacku. Jasne, będę za jakąś godzinkę. Musiałem zboczyć na pilne spotkanie z ważnym kontrahentem. Do zobaczenia.”

Skończył rozmowę i zakrzątał się przy przygotowywaniu auta do podróży. Ruszał się energicznie. Nie dostrzegła żadnych śladów człowieka, do którego wczoraj chciała wzywać pomoc. Nie była już pewna, czy to on wył tej nocy. Właściwie skomlał jak pies uwiązany na łańcuchu do budy. Taki pies, co to wie już, że jest skazany na życie, które wyznacza promień tego łańcucha. Wyje, bo tylko tak może wykrzyczeń swój ból. Jednak nikt go nie rozumie. Ludzie mówią, że piękna noc, że pełnia, bo psy ujadają do księżyca. Mężczyzna umieścił wszystkie przedmioty w aucie i przystaną w otwartych drzwiach. Zapatrzył się przed siebie, westchnął i zerknął na motel. W jej okno. Nie odsunęła się. Nie tym razem. Była pewna, że jej nie zobaczy. A może właśnie na to miała nadzieję? Niezależnie od konsekwencji. W oczach mężczyzny o ciemnej barwie melasy nie zobaczyła nic.


Znów był wieczór, a ona leżała na łóżku. Nie miała siły z niego wstać. Za oknem działo się to samo. Ta sama karuzela mężczyzn przesuwała się jednostajnie. Nie musiała sprawdzać, żeby to wiedzieć. Amarantowa smuga światła, wsączająca się do pokoju tą samą szparą była tego znakiem. Kobieta leżała na wznak, wpatrując się w sufit. Mogłaby w końcu wykąpać się i zrobić z sobą porządek. Tylko, po co? Nie wiedziała, kiedy tamta przyjdzie. Czy w ogóle przyjdzie. Z parkingu zaczęły dochodzić odgłosy kłótni. Jakiejś szamotaniny. Ciekawość wzięła górę nad marazmem i kobieta zwlokła się z łóżka. Odsunęła strąk sklejonych potem włosów z czoła i wyjrzała przez swój stały wizjer. To karuzela mężczyzn, jednostajnie kręcących się została zatrzymana. Między dwójką z nich doszło do jakiejś szamotaniny, wyzwisk. Kobieta zauważyła też, że przed jej pokojem parkuje znajome, czarne auto. Za jego kierownicą siedział ten sam mężczyzna z latarnią zamiast głowy. Dziwne, że zawsze parkował dokładnie w tym samym miejscu, dokładnie tak, aby światło latarni odbijało się w miejscu, gdzie miał twarz. Nie wiedziała, czy był to ten sam facet co wczoraj. Może ktoś inny? Może jest gdzieś całe wojsko, zastępy żołnierzy pozbawionych głów, którzy wykonują jakieś tajemne rozkazy? Prowadzą wojnę, której cel znajomy jest tylko ich dowódcom. Tylko czy tamci też nie mają głów? Kątem oka dostrzegła, że przez parking idzie jakaś kobieta. Wyszła z niewielkiego sklepu usytuowanego zaraz za kasynem. Taszczyła dużą reklamówkę. Musiała być ciężka. Widziała jak walczyła o właściwy balans ciała, co nie było łatwe, bo ubrana była w wąski, elegancki kostiumik i czółenka na wysokim obcasie. Nie była młoda. Raczej zrobiona na młodą. Kiedy przybliżyła się, dostrzegła jej nienaturalnie świecącą się skórę twarzy opiętej na czaszce niby elastyczna maska. Zupełnie pozbawioną zmarszczek. Kobieta zrównała się z czarnym autem. Kierowca opuścił szybę, jednak ona tylko podniosła rękę i przecząco pokręciła głową. Auto odjechało, a tamta skierowała się do drzwi wejściowych. Po chwili słychać było stukanie obcasów na korytarzu i nim obserwatorka ruszyła ze swego miejsca usłyszała szczęk klucza w zamku. Poczuła jak lęk ściska jej gardło, to drzwi jej pokoju właśnie się otwierały. Stanęła w nich kobieta z ładną i zbyt ciasną twarzą.


Była jak sparaliżowana nie mogła wydobyć z siebie głosu. To była ona. Ta, która ją tutaj zamknęła. Przybyszka popatrzyła na mieszkankę pokoju z odrazą. Weszła do środka i szybko zamknęła drzwi. Przekręciła klucz od wewnątrz. Bez słowa zaczęła rozpakowywać swoje rzeczy. Z reklamówki wyjęła dwie duże butelki alkoholu, jakiś napój, wodę w plastikowej butli. Rozstawiła to wszystko na niewielkim stoliku. Na szafce nocnej ułożyła listek z tabletkami, a obok niego jakieś dziwne skórzane etui. Niewielką torbę podróżną zaniosła do łazienki. Wróciła tylko w majtkach i staniku, z dużą szklanką w dłoni. Zaczęła przygotowywać sobie drinka. Popatrzyła na mieszkankę pokoju z obrzydzeniem i rzuciła:

- Siadaj gdzieś. Tylko najlepiej daleko, bo cuchniesz. Myłaś się w ogóle?

Tamta nie odezwała się. Pokręciła tylko głową przecząco i zsunęła się po ścianie między oknami. Przysiadła na podłodze. Nogi podsunęła pod brodę. Po obu swoich stronach miała zasłony okienne, które niemal całkowicie wchłonęły jej postać. Czuł się trochę jakby zerkała zza kurtyny na scenę teatralną.


Kobieta o naciągniętej twarzy wzięła z szafki listek z proszkami, wyłuskała z niego tabletkę i popiła sporą ilością drinka. Przysiadła na łóżku i dwoma haustami opróżniła szklankę. Potem przygotowała sobie kolejną porcję i położyła się. Przeglądała coś w telefonie, napisała jakąś wiadomość. Potem kolejny drink, potem kolejny. Włączyła muzykę. Szybką i hałaśliwą. Tańczyła, aż padła na łóżko bez sił. Sygnał wiadomości w telefonie spowodował, że ożywiła się na powrót. Niezbornymi ruchami, których celowość spowalniał już alkohol, i zapewne tabletka z szafki nocnej, odblokowała aparat. Treść przekazu nie była chyba dobra. Jej poluzowana alkoholem twarz sflaczała jeszcze bardziej. Nagle cisnęła telefon na podłogę i wyrzuciła z siebie:

- Chuj jebany! A spierdalaj w dupę! Nie, to nie.

Rzuciła się na łóżku. Przewróciła na plecy i rozsunęła uda. Czerwonymi, sztucznymi pazurami zaczęła po nich jeździć. Potem drapać, mocniej i mocniej. Szarpała, szczypała, tarła tak długo, aż ból napiął jej twarzy grymasem. Zawyła przeciągle. Jak zwierzę we wnyce nogą. Zaszlochała i twarz ukryła w poduszce.


Kobieta schowana w zasłonach była przerażona. Zamknęła oczy, a ręce z całych sił przytknęła do uszu, ale dźwięk jęków tamtej i tak wwiercał się w jej mózg. Docisnęła więc dłonie z całej siły, aż w uszach zaczęło jej brzęczeć. Siedziała tak i siedziała. Starała się nie myśleć, nie czuć, bo inaczej też musiałaby zacząć krzyczeć. Z otumanienia wyrwał ją dotyk tamtej. Kucała przy niej i głaskała jej rękę. W błękitnych źrenicach okolonych rozmazanym tuszem widziała swoje odbicie.

- Chodź – powiedziała łagodnie – musimy doprowadzić się do porządku.

Podniosła ją i poprowadziła jak dziecko do łazienki. Wanna była pełna parującej wody. Trzymając się za ręce weszły do niej obie. Gorąca kąpiel przyjemnie uwodziła. Otumaniała rozedrgane zmysły. Kobieta z czarnymi oczodołami sięgnęła po coś. Po dziwne skórzane etui, które wcześniej kładła przy łóżku. Rozsunęła jego suwak. W świetle łazienkowej lampki błysnęło ostrze brzytwy. Pierwszy raz widziała takie narzędzie z bliska. Tamta przesunęła nim najpierw po swoim, potem po jej nadgarstku i głosem pełnym cierpliwej perswazji wyrzekła:

- Musimy zrobić to razem, wiesz? Damy radę, prawda? Potem będzie już lepiej.


Obudziło ją światło poranka, zalewające cały pokój i hałas krzątaniny. Podniosła się na łokciach i zobaczyła jak tamta zbiera swoje rzeczy do torby. Butelki upycha w niewielkim kuble. Szpargały chowa do torby. Była starannie uczesana, a jej twarz na powrót opinała czaszkę. Nie było na niej znać ani śladu bruzd i zmarszczek, w których osadzał się wczoraj rozmazany tusz. Weszła do łazienki. Ta druga wstała niepewnie z łóżka i poczłapała za nią. Chciała jej zadać tyle pytań, ale nie umiała się odezwać. Tamta stała przed lustrem i malowała rzęsy, ona stanęła za nią. Ich oczy spotkały się w lustrze, a twarze nałożyły na siebie w odbicie tej samej osoby.


Stała nadal w łazience, gdy tamta kończyła szykować się do wyjścia. Nagle ktoś zapukał do drzwi. Usłyszała rozmowę. Chyba z tym ospowatym facetem o długiej twarzy.

„Tak, tak opłacę zaraz na kolejny tydzień. Tak, dziękuję”

Dochodził do niej perlisty głos.

„Tak, oczywiście. Postaram się kolejnym razem ciszej. Bo wie pan jak jest. Bywa różnie. A to takie moje puste schronisko.”

Drzwi zamknęły się, a ona wyszła z łazienki ostrożnie. Tamta miała już torbę na ramieniu i chwytała klamkę. Popatrzyła na nią i powiedziała groźnym tonem:

- Wiesz, że musisz tu zostać? Wiesz jakie to ważne?

I wyszła. Z zewnątrz dało się słyszeć jeszcze jej głos:

„O, część kochanie. Było fajnie u tatusia? Tak, to super. Mamusia zaraz po ciebie będzie. Buziaczki"





"Wandola"


Świst kul mijających kokpit przeszywał wnętrze kabiny. Krew wzburzona ciśnieniem i adrenaliną zalewała mózg wraz z jedną myślą - kolejna seria mnie dojdzie, to już koniec. Jeden, drugi zwrot. Ale cholerny szwab uparcie siedział na ogonie. Pilot ścisnął z całych sił wolant, a dwunastocylindrowy silnik Merlin zawył, jak zarzynane zwierzę. Ale maszyna uniosła dziób w górę umykając wrogowi. Wzrok pilota niespokojnie wędrował po nieboskłonie szukając przeciwnika. Był niżej ale nie sam, ścigały go już dwa przyjacielskie Hurricane'y.

- Dalej chłopcy! - wyrzucił na głos pilot, lecącego na wyższym pułapie Spitfire'a, gdy dostrzegł kolegów pędzących z odsieczą. Jeden z nich wyszedł na czoło i posłał iskrzącą serię pocisków ku, robiącemu uniki Messerschmittowi BF109. Po chwili szkopski fryc już wlókł za sobą gęstą smugę dymu.

- Dobrze ci tak Niemiaszku...masz swój wojenny ersatz. Dupa aż ci dymi od tego porządku! Ha!

Ale euforia zwycięstwa nie trwała długo. Poniżej oddzielony samolot od nieprzyjacielskiego klucza właził już na ogon Hurricane'a, szturmując go ciągiem pocisków. Wytrzymaj Wawrzyn - zaświtało w myślach pilotowi, który już kierował samolot do nawrotu. Wykorzystując sztuczkę jakiej nauczył go kiedyś stary wyga, zachodził od strony słońca tak, by ukryć się przed wzrokiem przeciwnika. Odepchnął drążek i zanurkował gwałtownie niemal od razu, ładując serię ze swoich Km-ów. Zaledwie kilka sekund żeby trafić. Zero paniki, jedynie idealny dobór chwili. Pociski przeleciały maszynę przeciwnika, dało się widzieć rozbryzg krwi na szybie kabiny, samolot zaczął opadać bezwładnie, dziobem pikując ku ziemi. Otóż i kolejne życie wyfrunęło do wieczności - skonstatował pilot, nawracając maszynę do szeregu tworzącego się przez członków własnej eskadry, która przegnawszy Luftwaffe, wracała w stronę lotniska. Szaro-błękitne niebo było niemal zupełnie czyste, jak obrus zasłany na stole tuż przed niedzielnym obiadem w Wilanowie. Skrzydła samolotu lekko ślizgały się na wietrze. To mógł być taki piękny lot. Taki piękny. Broda pilota lekko drżała podczas zniżania lotu, jednak gdy stawał na podeście po wylądowaniu, był sztywno wyprostowany i doskonale panował nad każdym swoim gestem. Schodząc schodkami jedną ręką sięgał zapięcia brązowego kombinezonu lotniczego, drugą zsuwał z głowy hełmofon, spod którego wysypała się kaskada ognisto rudych loków sięgających ramion.

- Gdzie jest kapitan tej maszyny? - dobiegło uszu porucznika czasu wojny ATA Wandę Mazur rzucone ironicznym tonem pytanie, gdzieś z tłumku młodych żołnierzy zebranych przed jej maszyną.

- Stoi przed panem. - Odpowiedziała Wanda głosem pełnym przekory.

Wydęła zabawnie pełne usta uszminkowane na czerwono i dorzuciła złośliwie.

- Słabe to podziękowanie kolego za ocalenie twego cuchnącego zadu. Panienka w opałach skwapliwie przyjęła pomoc, ale rycerzowi nie chce już dziękować za obronę?

Zwęziła prowokacyjnie błyskające szmaragdowymi iskrami oczy i ruszyła przed siebie pewnym krokiem. Drepczący za nią młody mężczyzna przyspieszył kroku dorównując jej, zrobił skruszoną minę i bezceremonialnie przyciągnął ją ręką do swojej piersi.

- No coś ty Wandola - zagaił potulnie Wawrzyn - kawalarz ze mnie, nie wiesz? Dziękuję ci stokrotnie piękna za ocalenie.

Puścił młodą kobietę i idąc do swoich baraków wykrzyknął jeszcze na całe gardło:

- Wandola is the best pilot in our squadron!

Wanda stając już na progu przeznaczonych dla kobiet pomieszczeń w bazie RAF-u tylko pokręciła głową, ale w kącikach jej ust migał uśmieszek samozadowolenia. Weszła do swego pokoju, który zwyczajowo dzieliła z koleżanką, jednak ta teraz miała kilka dni wolnego, więc mogła czuć się zupełnie swobodnie. Zsunęła ciężki kombinezon, zzuła wysokie, skórzane buty i przysiadła na pryczy. Z metalowej szafki stojącej przy posłaniu wyjęła wysłużony pugirales. W jego bocznej kieszonce ukryte było niewielka fotografia. Wysunęła ją z namaszczenie i popatrzyła przeciągle w roześmiane oczy uwiecznionego na niej młodego mężczyzny.

- I jak Pani Wando? Może być ten fragment? - zadając te pytania Henryk uniósł głowę znad swojego laptopa i spojrzał ku uwięzionym w pajęczynie starczych zmarszczek, wciąż jednak młodym oczom, Wandy Mazur.

Kobieta niespiesznie poprawiła się w fotelu, chrząknęła, wsunęła pukiel siwiutkich włosów za ucho i zwróciła się do niego głosem, w którym dało się wyczuć rezerwę.

- Wie pan, panie Henryku. Pan jesteś młody człowiek. Romantyk jak słyszę. Cóż. Te wszystkie niebieskie płótna, wątpliwości ulatujące ku niebu...Myśmy tak nie myśleli. To były chwile, sekundy, albo naciśniesz spust, albo sam pójdziesz w diabły - zawahała się chwilę - ale rozumiem. Książka musi się sprzedać, a do tego potrzebna wartka akcja, okrągły romans, gdzieś w tle, i dużo słów o uczuciach. A prawda jest taka, że jako czwarta Polka służąca w RAF-u musiałam zębami wygryzać co moje, bo każdy chłoptaś tylko łypał okiem, żebym jakiś błąd popełniła. Mawiało się wtedy, że do samolotu może wsiąść stary, kulawy, byle nie baba. A myśmy się nie dały i kropka.

- Pani Wando - rzekł pojednawczo mężczyzna poprawiając okulary. - Jest pani najwspanialszą kobietą, jaką znam. Najsilniejszą i najbardziej odważną, ale proszę mi tu nie mówić, że nie ma w pani romantycznych uczuć. Czytałem pani wiersze, widziałem szkice - proste i pełne ekspresji. Teraz, siedemdziesiąt lat później, nie musi już pani trzymać podniesionej gardy.

Staruszka żachnęła się, nabrała powietrza, jakby chciała zaprotestować, ale ostatecznie machnęła tylko ręką i zrezygnowanym tonem zapytała:

- Dobrze, już dobrze. Lepiej powiedz, drogi panie, co tam dalej mam ci zdradzić.

- A no właśnie - ożywił się Henryk. - W RAF-u, jak przedstawia dokumentacja, służyły oficjalnie trzy Polki. Pani nazwiska wśród nich nie ma. Ale - zaznaczył Henryk unosząc rękę, gdy spostrzegł poruszenie kobiety - dotarłem do dokumentacji bazy, w której czarno na białym jest pani wpisana, jako pilot w lotach bojowych.

- Do eskadry zostałam oficjalnie przyjęta w czterdziestym drugim - odrzekła raźno staruszka - choć już rok wcześniej komplet moich dokumentów kurzył się na biurku dowódcy wraz z prośbą o angaż. Mój mąż, posiadając identyczne kwalifikacje, które zdobyliśmy oboje w Polsce jeszcze, w tym samym czasie, w tym samym aeroklubie, latał niemal od razu. Nie chciałam czekać bezczynnie.

Wanda przerwała swoją wypowiedź i westchnęła przeciągle. Popatrzyła na swego rozmówcę niewidzącym wzrokiem i znów podjęła opowieść.

- Równocześnie, dzięki naszym koneksjom rodzinnym, dostaliśmy inną propozycję. Wie pan, wówczas informacja, tajna informacja, była walutą posiadającą najwyższy kurs na wojennym rynku. A ja... Ja byłam córką Jana Dąbrowskiego. Papa był wojskowym attache' służącym w Berlinie do trzydziestego dziewiątego. Doskonale władałam niemieckim, angielskim i francuskim. Byłam obyta towarzysko... dość ładna - tu Wanda lekko się uśmiechnęła, jakby na przekór sobie.

Nie umknęło to Henrykowi, który wszedł jej w słowo.

- Dość ładna? - pisarz uniósł ironicznie brew. - I po cóż ta fałszywa skromność. To zdjęcie w męskim stroju. W bufiastej koszuli, z kaszkietką przykrywającą gęstwinę włosów, do dziś wzbudza zachwyt i firmuje pani wyczyny wojenne.

Staruszka poddała się i roześmiała serdecznie, na całe gardło. Henryk patrzył na nią jak urzeczony, bo oto miał przed sobą znów młodą dziewczynę, która jeszcze niejednego figla mogłaby spłatać.

- To był żart - wysapała staruszka wciąż chichocząc. - Psikus wykręcony pewnemu zadufanemu w sobie kawalerowi - dodała nagle poważniejąc i dodała - dumnemu i święcie przekonanemu o swym męskim czarze chłopcu, który potem został moim mężem.

Na chwilę zaległo niezręczne milczenie. Starsza kobieta patrzyła przed siebie niewidzącym wzorkiem lekko bujając się w fotelu. Eteryczny uśmiech unoszący kąciki jej ust świadczył o tym, że myślami jest teraz w innym miejscu, z innym mężczyznom. Henryk chrząkną dość głośno, co przywróciło jego rozmówczynię do przytomności. Machnęła ręką i wyrzekła smutnym tonem:

- To nic. To już nie ważne - nabrała powietrza i wróciła do przerwanej historii mówiąc:

- Na zlecenie Churchilla gdzieś w czterdziestym, czy czterdziestym pierwszym stworzono jednostkę szpiegowską, zdaje się SOE ją nazwano, i ona miała wspierać ruchy oporu w krajach okupowanych. I nas oboje z Wickiem zwerbowali. On się szkolił i latał, a ja szkoliłam i czekałam, aż pozwolą mi latać. Jego oczywiście wysłali do akcji wcześniej. A ja? Ja byłam taka zła. Umiałam więcej niż on, miałam lepsze wyniki, a wzięli jego. Byłam sfrustrowana - dodała, jakby na swoje usprawiedliwienie - i dałam mu to odczuć. Miotałam się, krzyczałam. Kazałam zabierać szpiegowski tyłek, byle dalej ode mnie.

Wanda zwiesiła głowę i zakryła ręką oczy. Jednak po chwili opanowała się i podjęła dalszą opowieść:

- To nie była przecież jego wina - rzekła bardziej do siebie, niż do wpatrzonego w nią Henryka. - Tłumaczył mi to. Próbował ignorować moje wybuchy. Widzi pan. Nie pożegnałam się z nim... i nigdy więcej go już nie zobaczyłam... żywego.

Brzęcząca cisza zaległa w pokoju. Żadne z rozmówców nie miało siły jej przerwać. Po dłuższym jednak momencie kobieta podniosła się ze swego miejsca z gracją, na jaką pozwalał jej sędziwy wiek, i wyrzekła kurtuazyjnie:

- Drogi pani Henryku. Szalenie miło się dziś z panem gawędziło. Proszę jednak wybaczyć starej kobiecie. Muszę odpocząć. Zapraszam jutro.

I nie czekając na jego odpowiedź, wyszła z saloniku Domu Weterana Walk o Wolność umiejscowionego na obrzeżach Colchester, kierując swe kroki ku własnemu pokojowi.


Samolot leciał z zawrotną szybkością. Na ogonie siedział jej Szkop nieustannie atakując krótkimi seriami. Odbiła w bok. On za nią. Pociągnęła wolant z całej siły, robiąc kolejny unik. Uśmiechnęła się, bo chyba jej się udało. Nie widziała już Niemca. Nabrała powietrza i w tym momencie poczuła swąd spalenizny. Cholera jasna! Dostała. Szarpnęła klamrą pasa. Nie puszczał. Ciągnęła z całej siły. Nic. Myśliwiec spadał coraz szybciej. Desperacko walczyła z zapięciem, które nie ustępowało. Widziała, jak gwałtownie zbliża się do ziemi. A po chwili... pustaka.

Wanda gwałtownie otworzyła oczy. Poruszyła delikatnie ręką. Koniuszkiem języka zlizała pot znad górnej wargi. Był słony. Żyła znaczy się. Z trudem przełknęła ślinę i ostrożnie usiadła w pościeli. Po chwili człapała już w kierunku aneksu kuchennego. Potem długo stała z kubkiem gorącej herbaty przy oknie wpatrując się w okryte gęstym mrokiem sąsiednie domostwa. Tyle tego wszystkiego - pomyślała. Tyle wszystkiego i wszystko na nic. Wróciła pamięcią do sobotniego wieczoru sprzed siedemdziesięciu trzech lat. Było duszny lipiec trzydziestego dziewiątego roku. Ona - tegoroczna maturzystka, właśnie ukończyła z najlepszą opinią kurs szybowcowy i odpoczywała w rodzinnym domu w Wilanowie. Podczas całego cyklu szkoleniowego, w którym brała udział jako jedna z dwóch kobiet, była nieustannie zaczepiana przez młodego adepta sztuki latania. A to marudził, że baba za sterami, a to dopytywał, czy aby na pewno się nie popłacze w samolocie, bo jakby co, to on ramieniem służy. Im bardziej ją zaczepiał, tym usilniej go ignorowała i z zaciśniętymi w wąską kreskę ustami walczyła o perfekcyjne loty. Na jej nieszczęście ów adeptem latania był Wincenty Mazur, syn długoletniego przyjaciela papy, którego to miała wątpliwą przyjemność znać od zasmarkanych, szczenięcych lat. Wicek pozostałą część wakacji także spędzał w rodzinnych stronach, a ściślej w sąsiedniej willi. Pewnego sobotniego popołudnia wpadła, jak błyskawica do jej pokoju Karolka, młodsza siostra, mająca w swej łobuzerskiej naturze, głęboko zakorzenioną potrzebę myszkowania po najdziwniejszych ogrodowych zakamarkach. Jej czerwona niczym dorodna piwonia twarz jasno sugerowała podekscytowanie, co też natychmiast znalazło potwierdzenie w słowach:

- Wandola nie dasz wiary. Wicek się w tobie kocha. Chce cię zabrać na randkę. Ty to masz szczęście - dziewczynka tanecznym krokiem markującym walca zbliżyła się do siostry i nie dając sobie przerwać szczebiotała dalej - Na randkę pójdziecie. Do ogrodów pałacowych, pod rękę, eh...

Wanda chwyciła Karolkę za ramiona i mocno nią potrząsnęła.

- Czyś ty dziewucho rozum postradała - zaczęła twardo - babcinej wiśniówki się opiłaś jak ostatnio, czy co? Bredzisz smarkulo!

- A wcale nie bredzę. Wcale, a wcale - bronił się podlotek - słyszałam, jak Wicek stajennemu swe plany zdradzał i o radę pytał.

Młoda kobieta gwałtownie puściła siostrę, która teraz stała wpatrzona w nią dużymi, jak szkiełka binokli wuja Jakuba, oczami rozcierając obolałe ramiona. W jej głowie zaświtał szachrajski pomysł na zemstę, za wszelkie doznane od Wicka upokorzenia. Wanda ubrała się, odszukała chłopaka, krążącego wokół ich posesji z nietęgą miną i jak gdyby nigdy nic zapytała, czy nie zechciałby wyjść z nią tego wieczora do ogrodów na piknik. Bo ma być karuzela, a wieczorem może orkiestra zagra - argumentowała.Wicek słuchał tego z miną człowiek wybawionego z wielkiej opresji. Uśmiech sytego kota, który opił się tłustego mleka i na myszy nie musi polować, rozświetlił jego przystojną twarz.

- Oczywiście moja droga. Jeśli tego chcesz, to pójdziemy - odrzekł i już oglądała jego bląd czuprynę, oddalającą się alejką ku drodze.

Wanda zachichotała w kułak i puściła się pędem do domu. Przetrzepawszy garderobę Fenia, starszego brata, stała już przed lustrem w swoim pokoju i dopinała szelki do brązowych, trochę na nią za dużych, męskich spodni. Włożyła do nich najpiękniejszą bluzkę z bufiastymi rękawami jaką miała. Różowy jedwab nakrapiany drobniutko. Uszminkowała usta na czerwono, na upięte w luźny kok włosy nałożyła kaszkiet papy. Piętnaście minut przed czasem pukała do drzwi sąsiadów. Otworzyła jej gospodyni Estera, która choć nie pozwoliła sobie na komentarz, to zlustrowała ją z cokolwiek zaskoczoną miną, a Wanda rzekła:

- Witam. Przyszła po zaproszonego na piknik kawalera, czy zastałam go?

Estera zniknęła w czeluściach domu nawołując rzeczonego kawalera i już po chwili człapała za nim krok w krok, nie zamierzając popuścić ani krzty z tego, co wydarzyć się miało za chwilę przy drzwiach. Wicek dopinał marynarkę i nie podnosząc na nią wzroku mówił:

- Właśnie po ciebie szed... - przerwał nagle spojrzawszy na dziewczynę - ...łem - dokończył zbity z tropu.

- No ależ to ja zaprosiłam szacownego kawalera na randkę - odpowiedziała z całą dozą galanterii, na jaką mogła się aktualnie zdobyć Wanda. - Chciałabym zaoferować swoje towarzystwo i silne dżentelmeńskie ramię, abyś kolego mógł się na nim wesprzeć lub wypłakać, jeśli chcesz - dziewczyna skłoniła się po męsku i wysunęła ramię zapraszającym gestem.

Estera stojąc za plecami Wicka dławiła się hamowanym śmiechem. Ten zaś wyglądał jak przekłuty balonik. W lot bowiem pojął, w jakim jest położeniu. Albo wycofa się i do końca życia wysłuchiwał będzie opowieści o braku swej słowności, albo... wypije piwo, którego sam sobie równo naważył. Wincenty wyprostował się na całe sto osiemdziesiąt kilka centymetrów swego wzrostu, skłonił głową Esterze, lekko dygnął przed Wandą, ujął delikatnie jej ranię i odpowiedział:

- Prowadź zatem pani swego kawalera.

- Oczywiście - zaszczebiotała uśmiechnięta Wanda - pójdziemy w największy tłum.

- Nie wątpię - rzekł z westchnieniem Wincenty.

Bawili się przednio. Wicek z wielką godnością znosił wszelkie docinki pod swoim adresem, pozwolił sobie kupić watę cukrową i lemoniadę, a w końcu zaprowadzić na parkiet. Wanda cały czas trzymała rezon, ale prowadzenie w tańcu ewidentnie jej nie szło. Tu pojawiła się nadzieja dla młodzieńca i ten skwapliwie skorzystał z okazji, by przejąć inicjatywę. Potem ruszyli na spacer wąskimi alejkami, w których błąkał się wraz z nimi słodki zapach lilii i maciejki, jakie rosły wzdłuż ogrodowych ścieżek. Wincenty chwycił dłoń towarzyszki i zajrzał jej w oczy.

- Moja? - zapytał niepewnie.

Wanda nie byłaby sobą, gdyby nie podroczyła się trochę. Wywróciła więc oczami, zrobiła zblazowaną minę, ale rzekła pewnym tonem:

- Twoja.

Wicek szarpnął ją nagle za rękę i zaczął gdzieś biec. Dziewczyna potykając się próbowała nadążać.

- Dokąd to szaleńcze. Nogi pogubimy.

- Chodź. Nie ma czasu - ponaglił ja chłopak - zaraz zamyka.

-Kto? - zapytała dziewczyna, ale nie doczekała się odpowiedzi.

Wszystko stało się jasne, gdy stanęli przed budką fotografa, który rozłożył swoje stoisko podczas pikniku. Wanda opierała się, ale chłopak uciszył ją gestem.

- Musisz - powiedział z mocą - jesteś mi to winna za moje dzisiejsze cierpienia.

Widząc jej sceptyczną minę dorzucił łagodnie.

- Chcę cię taką uwiecznić. Taką ciebie chcę nosić w sercu.

Nie opierała się już. Bez słowa sprzeciwu dała się ustawić na kobaltowym tle i spokojnie wykonywała polecenia fotografa.

Stojąca przy oknie w angielskim domu spokojne starości Wanda podeszła to niewielkiej etażerki i z umieszczonej na niej szkatuły wyjęła czarno-białe zdjęcie przedstawiające młodą postać o pewnym, butnym spojrzeniu. Pogładziła tamtą siebie. Uśmiechnęła do wspomnień. I sunąc wolniutko do łóżka -twoja - rzekła.


Henryk Łozowski, od czterech lat mieszkający w Anglii, stukał zapamiętale w klawiaturę laptopa. Zaraz po polonistyce, pełen ideałów i szumnych pomysłów na szczepienie kultury wśród młodych, tuż po pierwszej wypłacie spakował manatki i zaczął szczepić rośliny, jako pomocnik ogrodnika w szkółce roślin, w pobliżu Colchester. Na Wandę trafił przypadkiem, podczas wizyty w ogrodzie seniorów. Tak się zaczęła ich wspólna przygoda. On próbował odgrzebać swoje marzenia o książce, zaś ona - odbyć ostatnią spowiedź, przed opuszczeniem tego świata.

- I jak tam, drogi panie? - zagadnęła trochę zniecierpliwiona - coś wolno pan stukasz.

Henryk podniósł na nią gwałtownie wzrok. Staruszka zreflektowała się i zachichotała.

- No, no - rzucił Henryk niby groźne, wracając do pisania - jak zbereźne żarty są w obrocie, znaczy jesteśmy w formie. Ale dobrze niech mi pani powie, jak to było z tym szpiegowaniem.

- A no Wicek pracował na szlaku tatrzańskim jako kurier i przez Słowację dostawał się do kraju z wiadomościami. Ja usilnie chciałam trafić do jego drużyny. Ale nie dano nam na to zgody. - Wanda westchnęła - ja to zasadniczo rozumiałam, bo przecież małżeństwo, uczucia, a tam trzeba było być czujnym zawsze i wszędzie, tyle że strasznie mnie to denerwowało, bo tęskniłam.

- Rozumiem - rzekł Henryk - wysłano panią do Francji.

- Tak - podjęła skwapliwie dama. - Był już lipiec czterdziestego czwartego. Zrzucono mnie ze spadochronem. Nosiłam pseudonim Edhita Lausch. Miałam pomóc w dogadaniu się z gestapo o wykup szefa siatki dywersyjnej. Oni już dobrze czuli pismo nosem i niezłego pietra mieli.

- I co? - dopytywał rozmówca - udało się?

- A jakże. Na początku nie chcieli ze mną gadać, to wymyśliłam, że jestem córką generała Montgomerego i sami zapakowali mi żabojada na tył furgonetki. Jeszcze auto popchali, bo zapłon szwankował.

Wanda zaśmiała się do wspomnień, jednak spoważniała szybko i opowiadała dalej.

- Z polski zaczynały dochodzić słuchy o szykowanym powstaniu. Wszyscy wiedzieliśmy, że tam będzie rzeź. Każdy z nas pracował bez wytchnienia. Zamach w Wilczym Szańcu...sam pan wie, jak się skończył. Aresztowano Canarisa, szefa niemieckiego wywiadu, a jednocześnie przywódcę "Czarnej Orkiestry", która niemal od pierwszych dni wojny próbowała dogadać się z Anglikami. Na przełomie lipca i sierpnia przerzucono mnie do Berlina, żebym od jego popleczników podjęła przesyłkę dla angielskiej strony.

- Tam już chyba nieciekawie było - raczej stwierdził, niż zapytał Henryk.

- A żeby pan wiedział - kobieta uniosła brew - gestapo ujadało, jak wściekły rottweiler zamknięty w za ciasnej klatce. Ale odebrałam przesyłkę, tyle że... - Wanda zawiesiła głos - tyle że puściłam ją z moim towarzyszem do Anglii, a sama, ignorując rozkazy, próbowałam przedrzeć się do naszych. Nie miałam wieści od Wicka, nikt w sztabie nic nie mówił i czułam, że jest źle. Na Słowacji już, w bazie niedaleko granicy, powiedzieli mi, że jego grupa utknęła w stolicy. Wystrzelali ich.

Staruszka zawiesiła głos i jakby skurczyła się w sobie. Wydawała się teraz zupełnie mała, niemal jak dziecko. Nabrała jednak powietrza i opowiadała z mocą dalej:

- Siedziałam tam dwa tygodnie. Czekałam. Nie wierzyłam. Potem przerzucono mnie na Wyspy. Tam resztę odsłużyłam w RAF-u.

W pokoju zaległo ciężkie milczenie. Po chwili jednak Henryk chrząknął i odezwał się:

- A co było po wojnie? Co się z panią działo?

- Po wojnie? - powtórzyła pytanie, jakby próbując je lepiej zrozumieć - cóż, po wojnie otrzymałam sto funtów i osobiste podziękowanie od Churchilla "dla jego ulubionej agentki". Cała moja rodzina zginęła. Nie miałam koneksji. Majątku, który odebrali nam komuniści. A nie, pardon - poprawiła się - realni socjaliści, czy tak? I pomyśleć, że jako smarkula miałam epizod, kiedy święcie wierzyłam, że rosyjska wersja socjalizmu, to szansa dla ludzkości.

Wanda zaśmiała się gorzko i zakołysała w fotelu.

- Pracowałam jako barmanka, pokojówka, stewardessa. W ten sposób poznałam zresztą pewnego oryginała nazwiskiem Flaming. Zafascynowany był mną okrutnie. Skrobał wtedy swoją pierwszą książkę o przygodach szpiega. A zgadnij drogi Henryku, kto kryje się pod postacią Vesper, w jego pierwszej książce - Casino Royal?

Staruszka ujrzawszy uniesione w zaskoczeniu brwi rozmówcy zaśmiała się tym swoim młodzieńczym chichotem.

- I nie wyszła Pani za mąż? - zapytał z niedowierzaniem pisarz - Nie chciała pani męża, rodziny?

- Męża? Przecież ja mam męża Henryku - rzekła melancholijnie Wanda i uniosła się z fotel dodając - dzięki mój drogi za dziś, droga nasza już bliska końca.

Popatrzyła mu w oczy, po czym ścisnęła jego dłoń mówiąc:

- Żegnaj - i już człapała w stronę swego pokoju.


Henryk stał kolejnego dnia przy biurku recepcyjnym domu seniora i nie wierzył w to, co słyszy.

- Ale, jak to nie żyje? - pytał z niedowierzaniem - przecież wczoraj z nią rozmawiałem?

- A no, tak to. Nie żyje i już - odpowiadała mu Polka pracująca, jako pielęgniarka - Starzy ludzie tak mają. Jednego dnia żyją, drugiego nie. A ona miała dziewięćdziesiąt cztery lata. Miała wszelkie możliwe uprawnienia do tego, aby sobie zwyczajnie umrzeć.

Schyliła się i coś wyszperała spod biurka. Przez kontuar podała mu niewielki pakunek.

- Zostawiał do dla ciebie - wyjaśniła - jakiś czas temu, w razie... no wiesz.

Henryk wziął zawiniątko i przeszedł do niewielkiego parku przed domem. Usiadł na jednej z ławeczek i rozerwał taśmę. Wyjął z środka kopertę.


Drogi Henryku,

dziękuję Ci za piękną, wspólną podróż. Dziękuję, że wysłuchałeś starej kobiety. Pisz mój drogi. Niech nasza historia nie umiera. Niech pamięć o wojnie nie umiera. Ale wy żyjcie. Żyjcie i cieszcie się wolnością...jest tak krucha. Wicek przysłał mi kiedyś w jednym z listów wiersz niejakiego Baczyńskiego - sprawdzałam - biedy chłopak zginął w powstaniu. Ale ten wiersz. Te słowa dobrze oddają charakter tamtych czasów i naszego pokolenia:

I czekasz jeszcze? Jeszcze czekasz?
Deszcz jest jak litość - wszystko zetrze:
i krew z bojowisk, i człowieka,
i skamieniałe z trwóg powietrze.
A ty u okien jeszcze marzysz,
nagrobku smutny. Czasu napis
spływa po mrocznej, głuchej twarzy,
może to deszczem, może łzami.
I to, że miłość, a nie taka,
i to, że nie dość cios bolesny,
a tylko ciemny jak krzyk ptaka,
i to, że płacz, a tak cielesny.
I to, że winy niepowrotne,
a jedna drugą coraz woła...


P. S. Tego na fotografii nie widać, ale tło było kobaltowe, moja bluzka jaskrawo różowa, a włosy wściekle rude.


Twoja

Wandola


Henryk sięgnął do pakunku i wyjął z niego fotografię przedstawiającą zawadiacko uśmiechniętą dziewczynę w bluzce z bufiastymi rękawami, męskich spodniach i kaszkietce na głowie.

- Jaskrawo różowa i wściekle rude - powiedział sam do siebie uśmiechając się. Wstał i wolnym krokiem ruszył ku bramie ośrodka.





"Nostalgia"


Nostalgia nad ranem bywa trochę rozczochrana. Chodzi w piżamie z szerokimi nogawkami po kuchni, niczym hippisowska boginka wyzwolenia wydeptująca radosny taniec, szukając ulubionego kubka do przedporannej kawy. Obłoczek pary wzbijający się nad czajnik osadza się mgiełką ciszy na szarej i popękanej miejscami od przebłysków świtu szybie. To ten moment. Ta chwila. Nim rzeczywistość upomni się o ciebie. Tylko teraz możesz przeczesać włosy ręką, słuchając nieznanej melodii z radia, spojrzeć w szybę na swoje odbicie i chwilę cieszyć się własnym towarzystwem.
Za mgnienie oka ranek zacznie sobie uzurpować pełne prawo do twojego czaso-bytu. Ociągasz się, skupiasz się na tej jednej, krótkiej chwili przedporanka. Na tym momencie zawieszenia w próżni dnia roboczego. Jest błogo i spokojnie. W całym domu dudni cisza skupienia na ostatnich kadrach snów - dobrych lub koszmarnych - rejestrowanych przez podświadomość domowników. Za kilka minut dojdzie do osmozy luźno dryfujących warstw fantazji z ciasno napiętym planem każdego poranka. Prawdopodobny efekt? Wytrącanie się grubej warstwy narzekań, bolączek i innych historii o zagubionych planach lekcji. Nostalgia musi wstawić kubek z niedopitą kawą do zlewu i wbrew swej naturze stać się Realistką. A plany lekcji? Może dryfują gdzieś teraz w zagubionych światach antymaterii wraz z zapodzianą skarpetką, czy utraconym w tajemnych okolicznościach cyrklem.
W każdym razie Nostalgia jest wdzięczna za słodkie 10 minut przedporanka.











2 komentarze:

  1. Cześć! Zgubiłam twój post na fejsie, a chciałam odpisać ci prv/msg/majlem z recenzja tego fragmentu tekstu. Odezwij się (jakimś kontaktem) to prześlę ci redakcję

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hej. Nie widziałam komentarza... Możesz na adres z tej strony chataodnowa.blogspot.com

      Usuń

Copyright © Chataodnowa.pl , Blogger