marca 17, 2020

Rustykalny roostrer





Zdewastowany mebel

Podczas jednej z naszych wypraw w góry, jak zwykle wypatrzyłam w starym "geesowskim" niegdyś zapewne sklepie, szyld "Meble Używane". Piotr na ręcznym zawinął na pobocze, a ja pobiegłam szperać w manelach. Nic jakoś mnie nie urzekło - może dlatego, że ceny były trochę wywindowane. Już miałam skierować się do wyjść, gdy moją uwagę przykuła szafeczka stojąca pod oknem. Zastawiona była innymi meblami, jednak zaciekawił mnie jej jasno drewniany kolor. Kiedy sprzedawca rozsunął inne sprzęty bym mogła do niej dotrzeć, ujrzałam ją w pełnej okazałości. Biedna, bez jednej nogi (którą miała w szufladzie, jak się okazało), ze zdartym skalpem szlifu z jednej strony. Zdaje się, że ktoś już próbował z nią walczyć lecz gdy odsłonił wyżarte korytka robaczkowej działalności - odpuścił. A ja? Hmm... Ja nie mogłam jej tam zostawić, bo mnie ujęła swym urokiem. Pamiętałam niemal identyczny meble z ogrodu babci mego męża, który stał pod baldachimem z winogronu, przy ceglanej ścianie przydomowej szopy. Moja, wywołana sielskimi wspomnieniami, deklaracja chęci zakupu mebla niejako zaskoczyła Pana handlarza, co dość słabo maskował, po niezbyt długich jednak targach oddał sierotkę za 40 czy 50 złotych. Początkowo miała to być szafka z wytransferowanym jeleniem na nasze planszówki, jednak wymiarowo nie mieściła większych pudełek. Więc na długo... długo, długo wylądowała w szopce robiącej za skład moich zdobycznych sprzętów. Jako, że znana jestem z ułomności braku potrzeby cykania fotek  "przed" to i ta komódka takowej nie posiada. Mam tylko zdjątka z warsztatowego blatu już.




Niespodziewane natchnienie                                                                                                                   
                                                                                                          
Dopiero kiedy przestawiałam ją n-ty raz z miejsca na miejsce uznałam, że coś przecież trzeba z niej zrobić i do głowy wpadła mi myśl, że może szafeczka da się przerobić na coś a' la pomocnik kuchenny. Nogi i tak były kompletnie zdewastowane, więc zwyczajnie wybiłam je młotkiem. Już wcześniej wytępiłam szkodniki "marynując" ją w środku owadobójczym owiniętą strechem. Zostało więc szlifowanie. Wystarczyła szlifierka pneumatyczna oraz papier 60-tka. Nie chciałam gładkiej powierzchni jak pod malowaniu. Zależało mi na tym aby strukturę drewna nie tylko było widać ale i czuć w dotyku. Wyszczotkowałam więc całość.


I jak zazwyczaj efekt wynagrodził pracę.


Nie każdemu to odpowiada, jednak ja lubię takie "obżarciuchy" zgryzione nie tylko zębem czasu ale noszące ślady chorób, jakie je trawiły. To dla mnie niemi świadkowie przeszłości i zapewne gdyby mogli przemówić, niejedną barwną lub pikantną historię mogliby nam opowiedzieć.


Wyjątkowe szaty                                                                                                                            

Jak już nadmieniłam pierwotnie do dekoracji komódki chciałam użyć transferu z moim ulubionym motywem -  jeleniem i już miałam takowy przygotowany ale coś mi się odwidziało. Naoglądałam się innych fantastycznych prac zdobionych ręcznie malowanymi motywami i też mi się coś oryginalnego zamarzyło. Problem w tym, że ja do malowania takiego plastycznego to trochę jakoś dwie lewe ręce mam. Niby wiem, jakich kolorów chcę użyć, jaki efekt chciałabym osiągną ale...jakoś nie wychodzi jak trzeba. Jak ze śpiewaniem :) Ale zaparłam się i stwierdziłam, że zacznę od kredek  - pasteli olejnych i odrysowywania. Zrobiłam zatem test na próbnej deseczce, aby sprawdzić czy takie podłoże będzie odpowiednie.


Efekt mnie mniej więcej zadowolił i przystąpiłam do prób zdobienia mebla. Najpierw szkic, kiedy ten był graficznie zaakceptowany przez naczelnego grafika w domu (mąż) mogłam przystąpić do wypełnianie rysunku pastelami.


Niestety. "Rozgrzebałam" szafkę w trakcie przymusowej kwarantanny (wirus z koroną) z tego powodu pracę musiałam przenieść do domu. Dlatego wszyscy domownicy, co jakiś czas weryfikowali moje postępy. A nie łatwo się pracuje z psem kradnącym gumkę i biegającymi wszędzie dziećmi.


 Ale udało się :) Mój wymarzony rooster stanął na własnych, chudych nogach strosząc swoje piórka, w pełnej gotowości do piania...


W kolejnym etapie musiałam wykminić sposób na zabezpieczenie rysunku. Wujek Google w temacie niewiele podpowiadał więc sięgnęłam po wosk wiedząc, że na innych farbach kryjących drewno tworzy on ochronną warstwę. Test przeprowadziłam na wcześniejszej deseczce i było OK...Tylko polerowanie w grę nie wchodziło. Boki komody miały być czarne, ale jak tu zdobyć farbę w czasie kwarantanny? Moje zapasy czarnego skończyły się po ostatnich wojażach. Została metalicznie połyskująca farba mineralna Liberon i zwykła akrylowa tablicówka. Ze względu na to, że zależało mi na matowym wykończeniu, wybór był nieoczywisty ale prosty :) Obmalowałam boki i krawędzie tablicówką i ją także potraktowałam woskiem...Nie narzekała...


Blat, czoło szuflady oraz dolne krawędzie zabezpieczyłam olejem do blatów, co bardziej niż przy wosku kładzionym na surowe drewno, nasyciło kolor i cudnie uwypukliło kornikowe tunelki. 


Szczególiki                                                                                                                                        

Żeby komoda stała się pomocnikiem i była użyteczna potrzebowała jeszcze kilku dodatków. Przede wszystkim kółka, ale te zmienię za jakiś czas na czarne i większe (teraz tylko takie na warsztacie miałam). Zdemontowałam też oryginalne drewniane uchwyty, bo zależało mi na czarnych i metalowych, pasujących do technicznych, w swoim charakterze, kółek i pozostałych dodatków. Takie detale uwspółcześniają mebel, mogą stanowić  "przełamanie" jego wizerunku lub powiązać go z innymi elementami wystroju wnętrza. Do tego dwa wieszaki po bokach, miałam takie masywne- żeliwne oraz po drugiej koszyk - organizer.


Z montażem gałek musiałam poczekać na męża, bo wiertła, śruby... no nie chciało mi się...Ale o tym sza:) Po kolejnym dniu w kwarantannie z dziećmi w domu szło osiwieć. Dobry małżonek ( z lekką niechęcią w oczach?) zabrał na warsztat mebel i zrobił, co trza. Trochę wprawdzie utyskiwał na kłopoty...a że to śruby za krótkie, czy coś...Ale doskonale ogarnął temat! Ja za to wyniosłam część warsztatu, która zamieszkała ostatnimi dniami na parapecie i poszłam pobiegać w pole :)


A ostatecznie moja kogucia szafka prezentuje się tak (chyba wygrzebię gdzieś taki mebel i do kuchni sobie przystosuję:))

                                                                   

 


                              

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Chataodnowa.pl , Blogger