października 18, 2023

 

Historia tego kredensu zaczęła się dawno, dawno temu. W stołowym pokoju, w starym poniemieckim domu, w niewielkiej wiosce. Zaczęła się od kaflowego pieca. Zielonego. Wysłużony kopciuch był rozpalany wraz z pierwszymi chłodami jesieni, kiedy deszczem zaczynała pachnieć ziemia na przeoranych ścierniskach, a na podniebieniu niknął już smak pieczonych w ogniskach ziemniaków.
I niemal nie wygasał, aż do ciepłych majowych nocy, po których wypędzano krowy na pierwszy popas. Przez wszystkie długie, szare wieczory piec buchał żarem i pełnił najróżniejsze funkcje. Był twardym stoperem rozpędzonego urwisa, gnającego na swojej magicznej trójkołówce. Służył jako podpórka dla zmarzniętych stóp dziewczyny, która wróciła właśnie z zabawy andrzejkowej. Był suszarką jedynej pary dżinsów, które, chyba z zemsty, w końcu przypalił na nogawce. Ogrzewał pokój w czasie świątecznych biesiad i wieczornych pogaduch o straszydłach. Tyle się napatrzył, nasłuchał, aż kilka kafli koloru leśnego mchu pękło mu z wrażenia. Ale on sam wciąż wiernie skrzypiał żeliwnymi drzwiczkami, gotów do rozgrzania - na rozkaz - swego masywnego cielska. Czas mijał, wszystko się zmieniało, dziewczyna dorosła, wyjechała na studia, a wysłużony piec rozebrano. Przyszedł postęp, a wraz z nim telefony w każdym domu i centralne ogrzewanie.

Nie pamiętam, co stało się z kaflami po tamtym piecu i zawsze tego żałowałam. Wiem jednak, że kiedyś zielony kaflowy piec znów stanie u mnie w domu. Tymczasem został mi po nim kolor zielony. Lubię go bardzo, w najróżniejszych tonacjach. Od ukrytego w zimnym błękicie, po cieplejsze odcienie oliwkowego. Jakbym się nie starała zawsze przemycę któryś z tych odcieni do swoich wnętrz. A, że tuż za pragnieniem posiadania kaflowego pieca, zawsze w kolejce ustawiona była fantazja o wielkim kredensie, to na niego, póki co, padło zaklęcie zieleni. Moja piękna "szafirenka" odziedziczona po babci Steni niestety poddała się upływowi czasu i jest obecnie stertą deseczek, które pewnie w swoim czasie na coś przerobię. Tymczasem w jej miejsce postanowiłam wstawić, o zgrozo, coś nie tylko ładnego ale i funkcjonalnego. Ponieważ dużo czasu spędzam w warsztacie i ogrodzie chciałam mieć na tarasie zlew. No dobra bardziej kuchnię letnią, jednak o tym sza, bo mój mąż jak się dowie, to mnie gdzieś wywiezie w las, trzy razy okręci i pozamiatane, nie wrócę do chałupy ze trzy lata. Lepiej mu dozować radosne wiadomości stopniowo. Mniej jest wtedy zestresowany. Na Olxie znalazłam pasujący wymiarami drewniany kredens, wyciągnęłam ślubnego na siedemdziesięciokilometrową "wycieczkę" po ten cud meblarstwa i jak już zgasiłam w jego oczach błyskawice, po cudownym znalezieniu miejsca w gąszczu blokowisk, skonstatowałam, że ten drewniany kredens to... płyta. Tak. Wspaniała płyta pokryta sosnowym fornirem. Dziadek Gierek pewnie śmieje się gdzieś tam, w socrealistycznych zaświatach, w kułak z takiego szelmowskiego oszustwa. Bo to za jego czasów podobne cuda kreowano. Produkt seropodobny, który obok sera nie leżał, tabliczka tylko wyglądem przypominająca czekoladę, mortadela zamiast schabowych i prawdziwy sztuczny miód na to wszystko. No to - myślę sobie - zara się zacznie tyrada, jak droga do domu długa i szeroka. Że trza było jednak dopytać, że na zdjęcia nie patrzysz, a tam rozwarstwienia, że daleko, że bez sensu, że czas. Dlatego uspokoiłam oddech, podeszłam bliżej do mebla, pogłaskałam go i podjęłam decyzję. Z ukosa zerknęłam na ślubnego, przygryzając wargę i dostrzegłam, że on wie, że ja wiem, że on wie... I, że tak już zostanie, bo mebel jedzie z nami. Co zrobię. Mam słabość do społecznych wyrzutków i takich, co to niby są nie za bardzo dla innych. No, a kredens chyba już ostatecznie nie jest - nie za bardzo.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © Chataodnowa.pl , Blogger