Było wczesne popołudnie. Pierwsze wiosenne promyki słońca - ciekawskie i rozbrykane młodziki - zaglądały przez warsztatowe okno. Ze szczenięcą przekorą łobuzowały na stole wśród moich pędzli i skutecznie utrudniały mi pracę. Ale nie karciłam sztubaków. Niech fikają kozły nawet - myślałam - byle tylko niosły ze sobą cieplejsze dni, zapach hiacyntów wysuwających ku nim nieśmiało główki i kiełkujące marzenia o lecie. Nucąc więc, do wtóru z radiem, niezbyt głośnym, acz gardłowym barytonem (tak, posiadam takowy...uspokaja moje meble), "If I Were A Boy" w wersji country, przepychałam się z urwisami, kończąc dwa podmalunki pod nowe prace. Tyle pamiętam dość jasno. Bo reszta, w ferworze zalewających mnie emocji, trochę mi się plącze. W każdym razie potem odebrałam telefon.
- Słuchaj jest ktoś - słyszałam damski, dobrze znany mi głos, iskrzący teraz podekscytowaniem - tylko jest chyba w fatalnym stanie. Nie wiem. Trzeba by ją chyba ratować. Wysyłam ci foto.
- Ale, błagam, spokojnie - zaczęłam łagodnym tonem, tyle, że jak się okazało, daremnie, bo połączenie zostało skończone. Wymawiając te słowa rejestrowałam jedocześnie bombardujące mnie dźwięki komunikatora.
Zdjęcia. Było ich sporo. I faktycznie, pokazywały coś intrygującego. Nietypowego. I choć nie mogłam na ich podstawie orzec, jaki jest stan ostateczny ich bohaterki, to wiedziałam jedno - potrzebna jest natychmiastowa pomoc.
Potem kolejny telefon.
- Wysyłam ci pinezkę - bezceremonialnie rzuciła do mnie znów ta sama osoba - spotkamy się na miejscu.
Nie myślałam długo. Powołanie, to powołanie. Trzeba ratować. Wciągnęłam na siebie, zgrabnie dobrane do umorusanych farbami łap, dresowo-stylowe "byleco", na odrastające - i sterczące w każdą stronę w tym procesie - włosy, nasunęłam czapkę. Wskoczyłam do swego czarnego Kangoo Herculesa, na dach wrzuciłam czerwonego, migającego koguta, dołożyłam ostre sygnały dźwiękowe i ruszyłam na ratunek. Stop. Bzzzszszzzz. Cofam taśmę...Koguta i sygnałów dźwiękowych może nie było, ale koła przy wyjeździe z bramy brawurowo zabuksowały w piachu i rozrzuciły kamyczki na boki. Czad.
Nawiedzona klientka czekała przed bramą.
- Jest tam - wskazała ręką budynek na wzgórzu - w worku plastikowym.
- W worku? - zapytałam skrzekliwym z narastającej paniki głosem.
Z oczami rozszerzonymi przestrachem jechałam wzdłuż podjazdu wijącego się między ogromnymi przeszklonymi budowlami, ku otwartym na oścież drewnianym wrotom ceglanej szopy. U jej wylotu stał solidnie skonstruowany, wąsaty jegomość, odziany w szary kombinezon roboczy i wysokie kalosze. Oczy przesłonił mu daszek nasuniętej nisko kaszkietki, która, zdaje się, kiedyś miała deseń pepitki na sobie. Wysiadłam niepewnie i lekko drżącym głosem przywitałam się z wąsaczem. Milczał posępnie dłuższą chwilę, po czym ruchem głowy wskazał na ciemne, jak otchłań Mordoru, wnętrze szopy.
- Tam wejdzie - dorzucił równie uprzejmie, jak się ze mną przywitał.
Szłam powoli. Czułam, jak żołądek zawiązuje mi się w ciasny supeł, a kanapka z serem zjedzona na drugie śniadanie, podchodzi do gardła. Nigdy więcej kanapek z serem - to była moja pierwsza myśl w szopie. Druga powędrowała ku mojej biblioteczce i w nagłym szale zaczęła przetrząsać wszystkie umieszczone w niej kryminały. Może na ich podstawie zbadam stężenie pośmiertne...plamy opadowe, czy coś. Jak to możliwe, że ja - największy cykor na wsi, tchórz, śpiący z wszystkimi kończynami pod kołdrą, aby uniknąć niefortunnego spotkania z tym, co pod łóżkiem, znalazł się w takiej sytuacji - zastanawiałam się? Oddech grzązł mi w piersi, z wybałuszonych oczu mało soczewki mi nie powypadały. Ale ustałam ten skok. Nie uciekłam. Wzrok przyzwyczaił się do ciemności, a ja wyłuskałam nim kształt worka plastikowego. Przełknęłam ślinę, z bijącym sercem zbliżyłam się do niego i chwyciłam za jego rąbek. I wtedy.
Rozbłysło światło. Zza moich pleców wyłonili się w jednej chwili: pan rozciągający wąsy w dobrodusznym uśmiechu i moja szalona znajoma.
- No tu jest - mówił facet - w worku ją trzymałem, żeby wilgocią nie zaszła. Kupiłem ją jakiś czas temu od handlarza na targu. Bo wie Pani, ja sady mam i szklarnie, i owoce na zimę tu trzymam. Nie chciałem, żeby to cacko zapleśniało - rajdał, jak przekupa koleś, który wcześniej wyglądał mi na Kubę Rozpruwacza.
I faktycznie, wyjęta z worka i postawiona przede mną, w całej swej okazałości, komoda, rozsiewała ziemistą woń magazynowanych w piwnicy lub ziemiance jabłek. Była strasznie brudna i fukała na mnie złośliwie szufladami, jak zbudzona z długiego snu diwa. Ale trzeba jej było oddać jedno. Wyjątkową urodę nie spotykaną w naszej szerokości geograficznej. Oryginalne wybarwienie, nietypowy rysunek drewnianych słoi na blacie, lekko orientalną karnację. Wszystko wyjaśniło się, gdy spojrzałam na dno jednej z szuflad i odciśnięta na nim pieczątkę głoszącą: "Mexico".
- Ha...Kochaneczko - zakrzyknęłam i klasnęłam w dłonie - to ty nie stąd - wywnioskowałam. Potwierdziła to sama zainteresowana obrzucając mnie stekiem hiszpańskich epitetów, kiedy tylko zapakowana na tył Herculesa została ze mną sam na sam. "Lasos, kasos, pierdasos" i takie tam wykrzykiwała furiatka. Ale ja jestem naprawdę spokojną osobą, zrównoważoną, niekonfliktową, uosobienie łagodności wręcz - kto zna, ten wie... Do momentu. Do chwili, gdy ktoś nie przegnie i nie dociśnie mnie do ściany. Wtedy to... no. No mercy. Kiedy więc usłyszałam wykrzyknięte z tyłu:
- Maldito!!!
To nerwy mi puściły. Zjechałam na pobocze, otworzyłam tylne wrota i spojrzałam sekutnicy prosto w twarz, sycząc przez zaciśnięte zęby:
- Albo spokój, albo fora ze dwora - compredes?
Z niemałą satysfakcją obserwowałam, zaskoczenie tej choleryczki. Bo jednego o mne nie wiedziała... Tego, że jako introwertyczna nastolatka malująca grubą krechę pod okiem, obejrzałam setki odcinków "Luz Marii" i dobrze wiem, co słowo "maldito" znaczy.
Summa summarum doszłyśmy do porozumienia. I choć psiapsi raczej nie zostaniemy, to wiele się od siebie nauczyłyśmy. Ona - krzty szacunku i pokory. Ja odebrałam lekcję obchodzenia się z egzotycznym drewnem. Liznęłam też trochę meksykańskiej sztuki. Pierwotnie bowiem chciałam sięgnąć po twórczość Fridy w przygotowywaniu tego mebla dla mojej nieocenionej klientki, jak miód na moje serce, sączącej słowa "Zrób żeby było dobrze. Ufam tobie." Ale paranoiczka wybiła mi to z głowy wymyślając mi od niedouków, co tylko Fridę z Meksykiem kojarzą. No i sporo w tym racji. Bo dopiero, jak zaczęłam szukać, czytać, myśleć, to w oko wpadły mi wyjątkowe prace Rafaela Lopeza wraz z olśniewającą myślą, że folk i surrealizm niejedno w Meksyku ma imię :)
A teraz na serio
Komoda trafiła do mnie strasznie brudna, zakurzona i z lekką wonią pleśni. Najpierw więc tydzień czasu ją szorowała. Potem doszłam do wniosku, że nie trzeba szlifować, bo nie była niczym zabezpieczana. Zrobiłam testy i okazało się, że egzotyczne drewno przyjmuje bejcę. Więc dostała 2 warstwy koloru jasny dąb...aby spasować ją z meblami klientki. Mój syn, który interesuje się kowalstwem - wypalił mi w piecu zardzewiałe uchwyty. Ja natomiast przez bite dwa tygodnie malowałam dwa identyczne obrazy po bokach... Czy żałuję? - Nie. Czy zrobiłabym to jeszcze raz? - Nie :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz