- Dalej chłopcy! - wyrzucił na głos pilot lecącego na wyższym pułapie Spitfire'a, dostrzegając kolegów pędzących z odsieczą. Jeden z ich wyszedł na czoło i posłał iskrzącą serię pocisków ku robiącemu uniki Messerschmittowi BF109. Po chwili szkopski fryc już wlókł za sobą gęstą smugę dymu.
- Dobrze ci tak niemiaszku...masz swój wojenny ersatz. Dupa aż ci dymi od tego porządku! Ha!
Ale euforia zwycięstwa nie trwała długo, poniżej oddzielony samolot od nieprzyjacielskiego klucza właził już na ogon Hurricane'a szturmując go ciągiem pocisków. Wytrzymaj Wawrzyn - zaświtało w myślach pilotowi, który już kierował samolot do nawrotu. Wykorzystując sztuczkę, jakiej nauczył go kiedyś stary wyga, zachodził od strony słońca, tak by ukryć się przed wzrokiem przeciwnika. Odepchnął drążek i zanurkował gwałtownie, niemal od razu ładując serię ze swoich Km-ów. Zaledwie kilka sekund żeby trafić. Zero paniki, jedynie idealny dobór chwili. Pociski przeleciały maszynę przeciwnika, dało się widzieć rozbryzg krwi na szybie kabiny, samolot zaczął opadać bezwładnie dziobem pikując ku ziemi. Otóż i kolejne życie wyfrunęło ku wieczności, skonstatował pilot nawracając maszynę do szeregu tworzącego się przez członków własnej eskadry, która przegnawszy Luftwaffe, wracała ku lotnisku. Szaro-błękitne niebo było niemal zupełnie czyste, jak obrus zasłany na stole tuż przed niedzielnym obiadem w Wilanowie. Skrzydła samolotu lekko ślizgały się na wietrze. To mógł być taki piękny lot. Taki piękny. Broda pilota lekko drżała, podczas zniżania lotu, jednak gdy stawał na podeście po wylądowaniu - jego oczy były zupełnie suche. Schodząc schodkami jedną ręką sięgał zapięcia brązowego kombinezonu lotniczego, drugą zsuwał z głowy hełmofon, spod którego... wysypała się kaskada ognisto rudych loków sięgających ramion.
- Gdzie jest kapitan tej maszyny? - dobiegło uszu porucznika czasu wojny ATA, Wandę Mazur, rzucone ironicznym tonem pytanie, gdzieś z tłumku młodych żołnierzy zebranych przed jej maszyną.
- Stoi przed panem - odpowiedziała Wanda głosem pełnym przekory.
Wydęła zabawnie pełne usta uszminkowane na czerwono i dorzuciła złośliwie.
- Słabe to podziękowanie kolego za ocalenie twego cuchnącego zadu. Panienka w opałach skwapliwie przyjęła pomoc, ale rycerzowi nie chce już dziękować za obronę?
Zwęziła prowokacyjnie błyskające szmaragdowymi iskrami oczy i ruszyła przed siebie pewnym krokiem. Drepczący za nią młody mężczyzna przyspieszył kroku dorównując jej, zrobił skruszoną minę i bezceremonialnie przyciągnął ją ręką do swojej piersi.
- No coś ty Wandola - zagaił potulnie Wawrzyn - kawalarz ze mnie, nie wiesz? Dziękuję ci stokrotnie piękna za ocalenie.
Puścił młodą kobietę i idąc do swoich baraków wykrzyknął jeszcze na całe gardło:
- Wandola is the best pilot in our squadron!
Wanda stając już na progu przeznaczonych dla kobiet pomieszczeń w bazie RAF-u tylko pokręciła głową, ale w kącikach jej ust migał uśmieszek samozadowolenia. Weszła do swego pokoju, który zwyczajowo dzieliła z koleżanką, jednak ta teraz miała kilka dni wolnego, zsunęła ciężki kombinezon, zzuła wysokie, skórzane buty i przysiadła na pryczy. Z metalowej szafki stojącej przy posłaniu wyjęła wysłużony pugirales. W jego bocznej kieszonce ukryte było niewielka fotografia. Wysunęła ją z namaszczenie i popatrzyła przeciągle w roześmiane oczy uwiecznionego na niej młodego mężczyzny.
- I jak Pani Wando? Może być ten fragment? - zadając te pytania Henryk uniósł głowę znad swojego laptopa i spojrzał ku uwięzionym w pajęczynie starczych zmarszczek, wciąż jednak młodym oczom, Wandy Mazur.
Kobieta niespiesznie poprawiła się w fotelu, chrząknęła, wsunęła pukiel siwiutkich włosów za ucho i zwróciła się do niego głosem, w którym dało się wyczuć rezerwę.
- Wie pan, panie Henryku. Pan jesteś młody człowiek, romantyk, jak słyszę. Cóż. Te wszystkie niebieskie płótna, myśli ulatujące ku niebu...Myśmy tak nie myśleli, to były chwile, sekundy, albo naciśniesz spust, albo sam pójdziesz w diabły - zawahała się chwilę - ale rozumiem...książka musi się sprzedać, a do tego potrzebna wartka akcja, okrągły romans, gdzieś w tle, i dużo słów o uczuciach. A prawda jest taka, że jako czwarta Polka służąca w RAF-u musiałam zębami wygryzać, co moje, bo każdy chłoptaś tylko łypał okiem, żebym jakiś błąd popełniła. Mawiało się wtedy, że do samolotu może wsiąść stary, kulawy, byle nie baba. A myśmy się nie dały i kropka.
- Pani Wando - rzekł pojednawczo mężczyzna poprawiając okulary - jest pani najwspanialszą kobietą, jaką znam. Najsilniejszą i najbardziej odważną, ale proszę mi tu nie mówić, że nie ma w pani romantycznych uczuć. Czytałem pani wiersze, widziałem szkice - proste i pełne ekspresji. Teraz, siedemdziesiąt lat później, nie musi już pani trzymać podniesionej gardy.
Staruszka żachnęła się, nabrała powietrza, jakby chciała zaprotestować, ale ostatecznie machnęła tylko ręką i zrezygnowanym tonem zapytała:
- Dobrze, już dobrze. Lepiej powiedz, drogi panie, co tam dalej mam ci zdradzić.
- A no właśnie - ożywił się Henryk - w RAF-u, jak przedstawia dokumentacja, służyły oficjalnie trzy Polki. Pani nazwiska wśród nich nie ma. Ale - zaznaczył Henryk unosząc rękę, gdy spostrzegł poruszenie kobiety - dotarłem do dokumentacji bazy, w której czarno na białym jest pani wpisana, jako pilot w lotach bojowych.
- Do eskadry zostałam oficjalnie przyjęta w czterdziestym drugim - odrzekła raźno staruszka - choć już rok wcześniej komplet moich dokumentów kurzył sie na biurku dowódcy wraz z prośbą o angaż. Mój mąż posiadając identyczne kwalifikacje, które zdobyliśmy oboje w Polsce jeszcze, w tym samym czasie, wtem samym aeroklubie, latał niemal od razu. Nie chciałam czekać bezczynnie.
Wanda przerwała swoją wypowiedź i westchnęła przeciągle. Popatrzyła na swego rozmówcę niewidzącym wzrokiem i znów podjęła opowieść.
- Równocześnie, dzięki naszym koneksjom rodzinnym, dostaliśmy inną propozycję. Wie pan, wówczas informacja, tajna informacja, była walutą posiadającą najwyższy kurs na wojennym rynku. A ja... Ja byłam córką Jana Dąbrowskiego. Papa był wojskowym attache' służącym w Berlinie do trzydziestego dziewiątego. Doskonale władałam niemieckim, angielskim i francuskim. Byłam obyta towarzysko... dość ładna - tu Wanda lekko się uśmiechnęła, jakby na przekór sobie.
Nie umknęło to uwagi Henryka, który wszedł jej w słowo.
- Dość ładna? - pisarz uniósł ironicznie brew - I po cóż ta fałszywa skromność. To zdjęcie w męskim stroju. W bufiastej koszuli, z kaszkietką przykrywającą gęstwinę włosów, do dziś wzbudza zachwyt i firmuje pani wyczyny wojenne.
Staruszka poddała się i roześmiała serdecznie, na całe gardło. Henryk patrzył na nią, jak urzeczony, bo oto miał przed sobą znów młodą dziewczynę, która jeszcze niejednego figla mogłaby spłatać.
- To był żart - wysapała staruszka wciąż chichocząc - Psikus wykręcony pewnemu zadufanemu w sobie kawalerowi - dodała nagle poważniejąc - Dumnemu i święcie przekonanemu o swym męskim czarze chłopcu... który potem został moim mężem.
Na chwilę zaległo niezręczne milczenie. Starsza kobieta patrzyła przed siebie niewidzącym wzorkiem lekko bujając się w fotelu. Eteryczny uśmiech unoszący kąciki jej ust świadczył o tym, że myślami jest teraz w innym miejscu, z innym mężczyznom. Henryk chrząkną dość głośno, co przywróciło jego rozmówczynię do przytomności. Machnęła ręką i wyrzekła smutnym tonem:
- To nic. To już nie ważne - nabrała powietrza i wróciła do przerwanej historii mówiąc:
- Na zlecenie Churchilla gdzieś w czterdziestym, czy czterdziestym pierwszym stworzono jednostkę szpiegowską, zdaje się SOE, i ona miała wspierać ruchy oporu w krajach okupowanych. I nas oboje z Wickiem zwerbowali. On się szkolił i latał, a ja szkoliłam i czekałam, aż pozwolą mi latać. Jego oczywiście wysłali do akcji wcześniej. A ja? Ja byłam taka zła. Umiałam więcej niż on, miałam lepsze wyniki...a wzięli jego. Byłam zła i sfrustrowana - dodała, jakby na swoje usprawiedliwienie - i dałam mu to odczuć. Miotałam się, krzyczałam. Kazałam zabierać szpiegowski tyłek, byle dalej ode mnie.
Wanda zwiesiła głowę i zakryła ręką oczy. Jednak po chwili opanowała się i podjęła dalszą opowieść:
- To nie była przecież jego wina - rzekła bardziej do siebie, niż do wpatrzonego w nią Henryka - Tłumaczył mi to. Próbował ignorować moje wybuchy. Widzi pan. Nie pożegnałam się z nim... i nigdy więcej go już nie zobaczyłam... żywego.
Brzęcząca cisza zaległa w pokoju. Żadne z rozmówców nie miało siły jej przerwać. Po dłuższym jednak momencie kobieta podniosła się ze swego miejsca z gracją, na jaką pozwalał jej sędziwy wiek, i wyrzekła kurtuazyjnie:
- Drogi pani Henryku. Szalenie miło się dziś z panem gawędziło. Proszę jednak wybaczyć starej kobiecie. Muszę odpocząć. Zapraszam jutro.
I nie czekając na jego odpowiedź, wyszła z saloniku Domu Weterana Walk o Wolność umiejscowionego na obrzeżach Colchester, kierując swe kroki ku własnemu pokojowi.
Samolot leciał z zawrotną szybkością. Na ogonie siedział jej szkop nieustannie atakując krótkimi seriami. Odbiła w bok. On za nią. Pociągnęła wolant z całej siły robiąc kolejny unik. Uśmiechnęła się, bo chyba jej się udało. Nie widziała już Niemca. Nabrała powietrza i w tym momencie poczuła swąd spalenizny. Cholera jasna! Dostała. Szarpnęła klamrą pasa. Nie puszczał. Ciągnęła z całej siły. Nic. Myśliwiec spadał coraz szybciej. Desperacko walczyła z zapięciem, które nie ustępowało. Widziała, jak gwałtownie zbliża się do ziemi. A po chwili... pustaka.
Wanda gwałtownie otworzyła oczy. Poruszyła delikatnie ręką. Koniuszkiem języka zlizała pot znad górnej wargi. Był słony. Żyła znaczy się. Z trudem przełknęła ślinę i ostrożnie usiadła w pościeli. Po chwili człapała już w kierunku aneksu kuchennego. Potem długo stała z kubkiem gorącej herbaty przy oknie wpatrując się w okryte gęstym mrokiem sąsiednie domostwa. Tyle tego wszystkiego - pomyślała. Tyle wszystkiego i wszystko na nic. Wróciła pamięcią do sobotniego wieczoru sprzed siedemdziesięciu trzech lat. Było duszny lipiec trzydziestego dziewiątego roku. Ona - tegoroczna maturzystka, właśnie ukończyła z najlepszą opinią kurs szybowcowy i odpoczywała w rodzinnym domu w Wilanowie. Podczas całego cyklu szkoleniowego, w którym brała udział jako jedna z dwóch kobiet, była nieustannie zaczepiana przez młodego adepta sztuki latania. A to marudził, że baba za sterami, a to dopytywał, czy aby na pewno się nie popłacze w samolocie, bo jakby, co to on ramieniem służy. Im bardziej ją zaczepiał, tym usilniej go ignorowała i z zaciśniętymi w wąską kreskę ustami walczyła o perfekcyjne loty. Na jej nieszczęście ów adeptem latania był Wincenty Mazur, syn długoletniego przyjaciela papy, którego to miała wątpliwą przyjemność znać od zasmarkanych, szczenięcych lat. Wicek pozostałą część wakacji także spędzał w rodzinnych stronach, a ściślej w sąsiedniej willi. Pewnego sobotniego popołudnia wpadła, jak błyskawica do jej pokoju Karolka, młodsza siostra, mająca w swej łobuzerskiej naturze, głęboko zakorzenioną potrzebę myszkowania po najdziwniejszych ogrodowych zakamarkach. Jej czerwona, niczym dorodna piwonia, twarz jasno sugerowała podekscytowanie, co też natychmiast znalazło potwierdzenie w słowach:
- Wandola nie dasz wiary. Wicek się w tobie kocha. Chce cię zabrać na randkę. Ty to masz szczęście - dziewczynka tanecznym krokiem markującym walca zbliżyła się do siostry i nie dając sobie przerwać szczebiotała dalej - Na randkę pójdziecie. Do ogrodów pałacowych, pod rękę, eh...
Wanda chwyciła Karolkę za ramiona i mocno nią potrząsnęła.
- Czyś ty dziewucho rozum postradała - zaczęła twardo - babcinej wiśniówki się opiłaś, jak ostatnio, czy co? Bredzisz smarkulo!
- A wcale nie bredzę. Wcale, a wcale - bronił się podlotek - słyszałam, jak Wicek stajennemu swe plany zdradzał i o radę pytał.
Młoda kobieta gwałtownie puściła siostrę, która teraz stała wpatrzona w nią dużymi, jak szkiełka binokli wuja Jakuba, oczami rozcierając obolałe ramiona. W jej głowie zaświtał szachrajski pomysł na zemstę, za wszelkie doznane od Wicka upokorzenia. Wanda ubrała się, odszukała chłopaka, krążącego wokół ich posesji z nietęgą miną i jak gdyby nigdy nic zapytała, czy nie zechciałby wyjść z nią tego wieczora do ogrodów na piknik. Bo ma być karuzela, a wieczorem może orkiestra zagra - argumentowała...Wicek słuchał tego z miną człowiek wybawionego z wielkiej opresji. Uśmiech sytego kota, który opił się tłustego mleka i na myszy nie musi polować, rozświetlił jego przystojną twarz.
- Oczywiście, moja droga. Jeśli tego chcesz, to pójdziemy - odrzekł i już oglądała jego błąd czuprynę oddalającą się alejką ku drodze.
Wanda zachichotała w kułak i puściła się pędem do domu. Przetrzepawszy garderobę Fenia, starszego brata, stała już przed lustrem w swoim pokoju i dopinała szelki do brązowych, trochę na nią za dużych, męskich spodni. Włożyła do nich najpiękniejszą bluzkę z bufiastymi rękawami, jaką miała. Różowy jedwab nakrapiany drobniutko. Uszminkowała usta na czerwono, na upięte w luźny kok włosy nałożyła kaszkiet papy. Piętnaście minut przed czasem pukała do drzwi sąsiadów. Otworzyła jej gospodyni Estera, która choć nie pozwoliła sobie na komentarz, to zlustrowała ją z cokolwiek zaskoczoną miną, a Wanda rzekła:
- Witam. Przyszła po zaproszonego na piknik kawalera, czy zastałam go?
Estera zniknęła w czeluściach domu nawołując rzeczonego kawalera i już po chwili człapała za nim krok, w krok, nie zamierzając popuścić ani krzty z tego, co wydarzyć się miało za chwilę przy drzwiach. Wicek dopinał marynarkę i nie podnosząc na nią wzroku mówił:
- Właśnie po ciebie szed... - przerwał nagle spojrzawszy na dziewczynę - ...łem - dokończył zbity z tropu.
- No ależ to ja zaprosiłam szacownego kawalera na randkę - odpowiedziała z całą dozą galanterii, na jaką mogła się aktualnie zdobyć Wanda - chciałabym zaoferować swoje towarzystwo i silne dżentelmeńskie ramię, abyś kolego mógł się na nim wesprzeć... lub wypłakać, jeśli chcesz - dziewczyna skłoniła się po męsku i wysunęła ramię zapraszającym gestem.
Estera stojąc za plecami Wicka dławiła się hamowanym śmiechem. Ten zaś wyglądał, jak przekłuty balonik. W lot bowiem pojął, w jakim jest położeniu. Albo wycofa się i do końca życia wysłuchiwał będzie opowieści o braku swej słowności, albo... wypije piwo, którego sam sobie równo naważył. Wincenty wyprostował się na całe sto osiemdziesiąt kilka centymetrów swego wzrostu, skłonił głową Esterze, lekko dygnął przed Wandą, ujął delikatnie jej ranię i odpowiedział:
- Prowadź zatem pani swego kawalera.
- Oczywiście - zaszczebiotała uśmiechnięta Wanda - pójdziemy w największy tłum.
- Nie wątpię - rzekł z westchnieniem Wincenty.
Bawili się przednio. Wicek z wielką godnością znosił wszelkie docinki pod swoim adresem, pozwolił sobie kupić watę cukrową i lemoniadę, a w końcu zaprowadzić na parkiet. Wanda cały czas trzymała rezon, ale prowadzenie w tańcu ewidentnie jej nie szło. Tu pojawiła się nadzieja dla młodzieńca, i ten skwapliwie skorzystał z okazji, by przejąć inicjatywę. Potem ruszyli na spacer wąskimi alejkami, w których błąkał się wraz z nimi słodki zapach lilii i maciejki, jakie rosły wzdłuż ogrodowych ścieżek. Wincenty chwycił dłoń towarzyszki i zajrzał jej w oczy.
- Moja? - zapytał niepewnie.
Wanda nie byłaby sobą, gdyby nie podroczyła się trochę. Wywróciła więc oczami, zrobiła zblazowaną minę, ale rzekła pewnym tonem:
- Twoja.
Wicek szarpnął ją nagle za rękę i zaczął gdzieś biec. Dziewczyna potykając się próbowała nadążać.
- Dokąd to szaleńcze. Nogi pogubimy.
- Chodź. Nie ma czasu - ponaglił ja chłopak - zaraz zamyka.
-Kto? - zapytała dziewczyna, ale nie doczekała się odpowiedzi.
Wszystko stało się jasne, gdy stanęli przed budką fotografa, który rozłożył swoje stoisko podczas pikniku. Wanda opierała się, ale chłopak uciszył ją gestem.
- Musisz - powiedział z mocą - jesteś mi to winna za moje dzisiejsze cierpienia.
Widząc jej sceptyczną minę dorzucił łagodnie.
- Chcę cię taką uwiecznić. Taką ciebie chcę nosić w sercu.
Nie opierała się już. Bez słowa sprzeciwu dała się ustawić na kobaltowym tle i spokojnie wykonywała polecenia fotografa.
Stojąca przy oknie w angielskim domu spokojne starości Wanda podeszła to niewielkiej etażerki i, z umieszczonej na niej szkatuły, wyjęła czarno-białe zdjęcie przedstawiające młodą postać o pewnym, butnym spojrzeniu. Pogładziła tamtą siebie. Uśmiechnęła do wspomnień. I sunąc wolniutko do łóżka -twoja - rzekła.
Henryk Łozowski, od czterech lat mieszkający w Anglii, stukał zapamiętale w klawiaturę laptopa. Zaraz po polonistyce, pełen ideałów i szumnych pomysłów na szczepienie kultury wśród młodych, tuż po pierwszej wypłacie spakował manatki i zaczął szczepić rośliny, jako pomocnik ogrodnika w szkółce roślin, w pobliżu Colchester. Na Wandę trafił przypadkiem, podczas wizyty w ogrodzie seniorów. Tak się zaczęła ich wspólna przygoda. On próbował odgrzebać swoje marzenia o książce, zaś ona - odbyć ostatnią spowiedź, przed opuszczeniem tego świata.
- I jak tam, drogi panie? - zagadnęła trochę zniecierpliwiona - coś wolno pan stukasz.
Henryk podniósł na nią gwałtownie wzrok. Staruszka zreflektowała się... i zachichotała.
- No, no - rzucił Henryk, niby groźne, wracając do pisania - jak zbereźne żarty są w obrocie, znaczy jesteśmy w formie. Ale dobrze niech mi pani powie, jak to było z tym szpiegowaniem.
- A no Wicek pracował na szlaku tatrzańskim, jako kurier i przez Słowację dostawał się do kraju z wiadomościami. Ja usilnie chciałam trafić do jego drużyny. Ale nie dano nam na to zgody - Wanda westchnęła - ja to zasadniczo rozumiałam, bo przecież małżeństwo, uczucia, a tam trzeba było być czujnym zawsze i wszędzie, tyle że strasznie mnie to denerwowało, bo tęskniłam.
- Rozumiem - rzekł Henryk - wysłano panią do Francji.
- Tak - podjęła skwapliwie dama - był już lipiec czterdziestego czwartego. Zrzucono mnie ze spadochronem. Nosiłam pseudonim Edhita Lausch. Miałam pomóc w dogadaniu się z gestapo o wykup szefa siatki dywersyjnej. Oni już dobrze czuli pismo nosem i niezłego pietra mieli.
- I co? - dopytywał rozmówca - udało się?
- A jakże. Na początku nie chcieli ze mną gadać, to wymyśliłam, że jestem córką generała Montgomerego i sami zapakowali mi żabojada na tył furgonetki. Jeszcze auto popchali, bo zapłon szwankował.
Wanda zaśmiała się do wspomnień, jednak spoważniała szybko i opowiadała dalej.
- Z polski zaczynały dochodzić słuchy o szykowanym powstaniu. Wszyscy wiedzieliśmy, że tam będzie rzeź. Każdy z nas pracował bez wytchnienia. Zamach w Wilczym Szańcu...Sam pan wie, jak się skończył. Aresztowano Canarisa, szefa niemieckiego wywiadu, a jednocześnie przywódcę "Czarnej Orkiestry", która niemal od pierwszych dni wojny próbowała dogadać się z Anglikami. Na przełomie lipca i sierpnia przerzucono mnie do Berlina, żebym od jego popleczników podjęła przesyłkę dla angielskiej strony.
- Tam już chyba nieciekawie było - raczej stwierdził, niż zapytał Henryk.
- A żeby pan wiedział - kobieta uniosła brew - gestapo ujadało, jak wściekły rottweiler zamknięty w za ciasnej klatce. Ale odebrałam przesyłkę, tyle że... - Wanda zawiesiła głos - tyle że puściłam ją z moim towarzyszem do Anglii, a sama, ignorując rozkazy próbowałam przedrzeć się do naszych. Nie miałam wieści od Wicka, nikt w sztabie nic nie mówił i czułam, że jest źle. Na Słowacji już, w bazie niedaleko granicy, powiedzieli mi, że jego grupa utknęła w stolicy. Wystrzelali ich.
Staruszka zawiesiła głos i jakby skurczyła się w sobie. Wydawała się teraz zupełnie mała, niemal jak dziecko. Nabrała jednak powietrza i opowiadała z mocą dalej:
- Siedziałm tam dwa tygodnie. Czekałam. Nie wierzyłam. Potem przerzucono mnie na Wyspy. Tam resztę odsłużyłam w RAF-u.
W pokoju zaległo ciężkie milczenie. Po chwili jednak Henryk chrząknął i odezwał się:
- A co było po wojnie? Co się z panią działo?
- Po wojnie? - powtórzyła pytanie, jakby próbując je lepiej zrozumieć - cóż, po wojnie otrzymałam sto funtów i osobiste podziękowanie od Churchilla "dla jego ulubionej agentki". Cała moja rodzina zginęła. Nie miałam koneksji. Majątku, który odebrali nam komuniści. A nie, pardon - poprawiła się - realni socjaliści, czy tak? I pomyśleć, że jako smarkula miałam epizod, kiedy święcie wierzyłam, że rosyjska wersja socjalizmu, to sznasa dla ludzkości.
Wanda zaśmiała się gorzko i zakołysała w fotelu.
- Pracowałam jako barmanka, pokojówka, stewardessa. W ten sposób poznałam zresztą pewnego oryginała nazwiskiem Flaming. Zafascynowany był mną okrutnie. Skrobał wtedy swoją peirwszą książkę o przygodach szpiega. A zgadnij drogi Henryku, kto kryje się pod postacią Vesper, w jego pierwszej książce - Casino Royal?
Staruszka ujrzawszy uniesione w zaskoczeniu brwi rozmówcy zaśmiała się tym swoim młodzieńczym chichotem.
- I nie wyszła Pani za mąż? - zapytał z niedowierzaniem pisarz - Nie chciała pani męża, rodziny?
- Męża? Przecież ja mam męża Henryku - rzekła melancholijnie Wanda i uniosła się z fotel dodając - dzięki mój drogi za dziś, droga nasza już bliska końca.
Popatrzyła mu w oczy, po czym ścisnęła jego dłoń mówiąc:
- Żegnaj - i już człapała w stronę swego pokoju.
Henryk stał kolejnego dnia przy biurku recepcyjnym domu seniora i nie wierzył w to, co słyszy.
- Ale, jak to nie żyje? - pytał z niedowierzaniem - przecież wczoraj z nią rozmawiałem?
- A no, tak to. Nie żyje i już - odpowiadała mu Polka pracująca, jako pielęgniarka - Starzy ludzie tak mają. Jednego dnia żyją, drugiego nie. A ona miała dziewięćdziesiąt cztery lata. Miała wszelkie możliwe uprawnienia do tego, aby sobie zwyczajnie umrzeć.
Schyliła się i coś wyszperała spod biurka. Przez kontuar podała mu niewielki pakunek.
- Zostawiał do dla ciebie - wyjaśniła - jakiś czas temu, w razie... no wiesz.
Henryk wziął zawiniątko i przeszedł do niewielkiego parku przed domem. Usiadł na jednej z ławeczek i rozerwał taśmę. Wyjął z środka kopertę.
Drogi Henryku,
dziękuję Ci za piękną, wspólną podróż. Dziękuję, że wysłuchałeś starej kobiety. Pisz mój drogi. Niech nasza historia nie umiera. Niech pamięć o wojnie nie umiera. Ale wy żyjcie. Żyjcie i cieszcie się wolnością...jest tak krucha. Wicek przysłał mi kiedyś w jednym z listów wiersz niejakiego Baczyńskiego - sprawdzałam - biedy chłopak zginął w powstaniu. Ale ten wiersz. Te słowa dobrze oddają charakter tamtych czasów i naszego pokolenia:
I
czekasz jeszcze? Jeszcze czekasz?
Deszcz
jest jak litość - wszystko zetrze:
i
krew z bojowisk, i człowieka,
i
skamieniałe z trwóg powietrze.
A
ty u okien jeszcze marzysz,
nagrobku
smutny. Czasu napis
spływa
po mrocznej, głuchej twarzy,
może
to deszczem, może łzami.
I
to, że miłość, a nie taka,
i
to, że nie dość cios bolesny,
a
tylko ciemny jak krzyk ptaka,
i
to, że płacz, a tak cielesny.
I
to, że winy niepowrotne,
a
jedna drugą coraz woła...
P. S. Tego na fotografii nie widać, ale tło było kobaltowe, moja bluzka jaskrawo różowa, a włosy wściekle rude.
Twoja
Wandola
Henryk sięgnął do pakunku i wyjął z niego fotgrafię przedstawiającą zawadiacko uśmiechniętą dziewczynę w bluzce z bufiastymi rękawami, męskich spodniach i kaszkietce na głowie.
- Jaskrawo różowa i wściekle rude - powiedział sam do siebie uśmiechając się. Wstał i wolnym krokiem ruszył ku bramie ośrodka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz