Pytałam swego czasu na moim profilu o proponowany kolor dla tego projektu i odpowiedzi dostałam :) Ale już tak mam, że jak się klaszcze na raz, to ja na dwa rytm będę próbowała wystukiwać :) A teraz moje serce bije w takt zimnego, podbiegłego nutkami mięty, błękitu. Więc, choć nikt go nie wskazał, to ja w tym sezonie oddaję mu zupełnie swoje aranżacyjne uczucia. Ten mebelek miał być dla mnie, bo (obowiązkowy w wielu polskich domach w wakacje) remoncik odsłonił całe 60cm nieumeblowanej ściany. W moim domu? To jak odnalezienie w Machu Picchu zaginionego skarbu Inków. Niby tysiące turystów przewalają się tamtędy co roku, dziesiątki archeologów dłubiąc zaciekle małymi młoteczkami, próbuje dokopać się do bodaj malutkiego fragmentu epokowego odkrycia. I nagle staję ja, z wałkiem malarskim w ręce i upacianych farbą dresach, odsłaniam zasłonę, łagodne światło popołudniowego słońca sączy się na moją twarz. Dostrzegam tuż między masywnym kaloryferem, a wąziutkim gzymsikiem, coś jakby kawałek ściany, na której nie ma kompletnie nic. To znaczy było tam coś. Oczywiście, że było. To przecież mój dom. Tylko jakiś czas temu mi się znudziło, zostało usunięte, a miejsce po tym niedbale zasłonięte i zapomniane. To ten rodzaj uczucia, kiedy schowało się dychę pozostałą po zakupach w spożywczym do kieszeni zimowej kurtki i znajduje ją w kolejnym sezonie :) Taki podświadomy efekt wiewiórczego instynktu nakazującego ukrywać łakocie na później. A uczucie, jakby się miliijon w Totka strzeliło, co najmniej. W każdym razie dokładnie obmierzywszy rzeczony kawałek meblarskiego ugoru, ruszyłam do Marketplaeców. Zadanie nie było łatwe, bo jaki mebel może występować w naturze w szerokości 60cm i głębokości nie większej niż 20cm? No tylko jakaś stara sosnowa szafka wisząca, ponawiercana z każdej strony, jak nieszczęście... Nabyłam tę szafkę, przywiozłam... i popukałam się w głowę, po raz kolejny myśląc niewesoło, że moje kompulsywne kupowanie mebli kiedyś doprowadzi mnie na skraj finansowej przepaści. Ponieważ moje miejsce do składowania tego typu nabytków, jak szafa szanującej się modnisi, jest zapchane po framugi drzwi wejściowych, nie było innego wyjścia, jak wykoncypować, co z tym bidaczkiem zrobić. Drapałam się w przedziałek dwa dni, pomoc negocjowałam z moim stolarsko uzdolnionym mężem. Ale w końcu udało mi się rozrysować jakiś projekcik. W planie od początku miałam wprowadzenie do domu rattanowej plecionki, jakiej już używałam. Mebel trzeba było podnieść, żeby mógł pełnić przeznaczoną mu funkcję kwietnika i szafeczki na kolejne czytadła. Tutaj sprawdził się właśnie mój podręczny... stolarz :) Jego coraz szerszy zakres umiejętności jest nieoceniony ( tak jak nieoceniona jest ilość mebli, jakie chciałabym sama zaprojektować... ale sza, on jeszcze o tym nie wie :), bo oficjalnie buduje z tymi umiejętnościami nowy kamper ), dzięki czemu z jakiejś, byle jakiej, kantówki z demontażu zrobił mi stojak z półką, mający podnieść moją szafunię. Błękit od razu świtał mi w głowie, jako kolor dla tej sierotki, ale upewniła się, kiedy został wybrany każdy inny z proponowanych, poza nim ;) Nie mogłam jedynie namierzyć wymyślonego przeze mnie odcieniu. Jeden był zbyt jasny, drugi zbyt szary. Dokonałam więc mezaliansu mieszając produkty różnych firm. Na szczęście obyło się bez skandalu, a powstały kolor mnie zachwycił. Gałki kupiłam w odzieżowej sieciówce, a tak ładnie wyfrezikowane nogi tylko zaolejowałam. Uch... Ależ się rozpisałam, ale chciałam pokazać, że te meble z plecionką ( tak popularne teraz i no... drogie) można spokojnie wykonać we własnym zakresie. Jak nie ma stolarza na podorędziu, można kupić nóżki na Allegro, można użyć farby akrylowej do malowania i niekoniecznie ją zabezpieczać, zamiast drogiej plecionki zastosować naturalną jutę. Zostawiam mebelek pieszczotliwie mianowany Baby in Blue i zmykam do szykowania jarzębinowej komódki ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz