Z meblami jest trochę, jak z ludźmi. Nie ma brzydkich, tylko zaniedbani. Zapomniani. Zrezygnowani. I ja mam słabość do nich właśnie.
Mój mąż często mawia, że od zawsze choruję na syndrom ciągnięcia słabszych za uszy... Z meblami mam podobnie. Nie jest bowiem sztuką piękny w formie mebel, przemalować na piękny w kolorze i formie mebel Wyzwaniem jest natomiast odrapanej szafce, porzuconej półce, nijakiemu stołkowi dać wyjątkowy wizerunek. A jak do tego słyszę - "Zostaw to dziadostwo, po co to domu wleczesz?". To już zupełnie para mi idzie uszami, a białka oczu podbiegają czerwienią... Tak też było z małą, nabytą za kilka groszy sosnową szafką, którą przytachałam kiedyś wraz zakupami. Zakurzona, pożółkła, z naderwanym zawiasem. A teraz? Teraz, kiedy siedzę przy jadalnianym stole, pisząc te słowa, widzę świetny pomocnik kuchenny, którego tak potrzebowałam. Mój nieoceniony, choć czasami marudny, stolarz przygotował do niej dopasowane szufladki i dociął na pożądany wymiar. Ja potraktowałam farbą i czułością. A na drzwiczki wpakował się mój ulubiony kogut (niestety nie znam autora pierwotnej grafiki), którego po raz kolejny namalowałam z wielką przyjemnością. Choć, jak spoglądam na to, co on tam wygaduje, to jest to chyba kogucica jednak...Wszystko ma swoje feminatywy teraz, więc kogut może być, myślę, też kogucicą A, co najfajniejsze, żołnierze mojej prywatnej armii widzą, jako pierwsze jej słowa, po wstaniu i wmarszu do kuchni .
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz